ТОП просматриваемых книг сайта:
Nad Niemnem, tom drugi. Eliza Orzeszkowa
Читать онлайн.Название Nad Niemnem, tom drugi
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Eliza Orzeszkowa
Жанр Зарубежная классика
Издательство Public Domain
Wtem jak jasne motyle pomiędzy nagie ciernie w rozmowę tę wpadły trzy panienki. Trzymając się pod ręce, drogę dwom rozmawiającym mężom zabiegły i na paluszkach wstecz przed nimi idąc, chórem srebrzystych głosików zaczęły:
– Papciu, kuzynki mówią, że salon nasz jest bardzo pusty i wcale nieładnie wygląda… I ja jestem tego samego zdania…
– Wujaszek mógłby już, doprawdy, nowe meble sprowadzić i lepsze dywany sprawić… – jednogłośnie przywtórzyły dwie niedorosłe córki Darzeckiego.
– U nas na pensji nawet salon daleko jest piękniejszy, a ja bym tak chciała, aby nasz był choć taki, jak tamten…
– Pomiędzy oknami powinny być lustra i konsole73… – zadecydowały kuzynki.
– Papciu, mój papciu, proszę sprowadzić lustra i konsole, bo doprawdy, mnie aż wstyd, że u nas takie nagie ściany… – żałośnie i prawie ze łzami ojcu w oczy patrząc wołała Leonia.
Benedykt z rodzajem osłupienia na te trzy śliczne istotki patrzał, aż krzyknął prawie:
– No, nie przeszkadzajcie nam rozmawiać! Lalkami wam jeszcze bawić się, a nie salony urządzać…
Panienki trochę rozśmieszone, a trochę zagniewane, frunęły ku tej stronie salonu, w której siedział Witold. Pierwszy raz, z siedzenia swego nie powstając, wmieszał się on do ich rozmowy.
– Może byś ty, Leoniu, mozaikowej posadzki i fresków na suficie chciała…
Gniewnej ironii, z jaką to wymówił, nie dosłyszawszy, cmoknęła bledziutkimi wargami tak, jakby czegoś smacznego skosztowała.
– Czemuż by nie! – zawołała – to prześliczne… ja to widziałam…
I prędko, z zachwyceniem takim, że aż oczy jej błyszczały, opowiadała kuzynkom o wszystkich pięknościach, które czasem w wielkim mieście widywała. Ale kuzynki daleko od niej więcej o tym przedmiocie mówić mogły; bywały przecież u ciotecznej babki swej, bardzo bogatej hrabiny, która to właśnie skojarzyła małżeństwo pomiędzy ich najstarszą siostrą a swym krewnym, niebogatym hrabią. O nim to w tej chwili, o tym przyszłym zięciu swoim, mówił Darzecki Korczyńskiemu.
– Zrozumiesz to łatwo, kochany szwagrze, że do takiej rodziny wchodząc córka moja musi posiadać wyprawę odpowiednią przyszłemu otoczeniu i stanowisku, tak, sta-no-wisku. Tę sumkę właśnie, o którą z przykrością, z rzetelną przykrością upominam się u ciebie, przeznaczamy z żoną na jej wyprawę…
– Tak wielką sumę na wyprawę! – nie mogąc już powściągnąć się, tubalnym swym głosem wykrzyknął Benedykt i ręce szeroko rozpostarłszy jak wryty stanął. Ale zaraz musiał naprzód postąpić ze swym gościem, który ani na sekundę swych drobnych i poskrzypujących kroków nie zwalniając uśmiechnął się i odpowiedział:
– Nie całą, nie całą… ale połowę pewno… Cóż szwagier myśli? Srebra, futra, koronki i inne tam różne kobiece fatałaszki to są rzeczy kosztowne… bardzo kosztowne. Fortepian z Paryża sprowadzić musimy. Żona moja chce i ja się na to zgadzam, aby córka nasza miała fortepian własny, a kiedy już kupować, to coś pięknego, wykwintnego, doskonałego, tak wy-kwint-ne-go i do-sko-na-łe-go! Prawda? Szwagier sam pewno przyzna mi rację, najzupełniejszą rację.
Czy Korczyński wszystkim koniecznym potrzebom przez szwagra wymienionym rację przyznawał – sam on tylko wiedzieć mógł o tym, ale co pewna, to że z pozoru wyglądał na osłupiałego i całkiem pognębionego człowieka. Milczał, myślał, ze spuszczoną głową długi wąs do połowy prawie w usta wpychał i zębami zawzięcie przygryzał, aż na koniec z cicha wymówił:
– Może byście więc w tym roku na połowie tej sumy poprzestali… Kilka tysięcy mógłbym jeszcze jakimkolwiek sposobem dostać, ale kilkanaście, od razu…
Uderzył się w czoło tak silnie, że po całym salonie rozległo się jakby klaśnięcie z bicza, a po wąskich ustach Darzeckiego przebiegło drgnienie niesmaku. Jednak tym samym zupełnie co wprzódy głosem zaczął znowu:
– Niepodobna, kochany szwagrze, tak nie-po-do-bna! Oprócz wyprawy córki mamy inne potrzeby i wydatki, a sam przyznasz, niezawodnie to przyznasz, że czasy teraz są ciężkie, bardzo ciężkie…
– Niech diabli wezmą takie czasy! – coraz trudniej w tonie delikatności utrzymać się mogąc wykrzyknął Benedykt, ale zaraz głos zniżając i nader uprzejmie dodał: – Szwagierek przynajmniej na ciężkie czasy wyrzekać nie możesz…
– Kto wie? – ze sfinksowym uśmiechem i melancholijnym spojrzeniem w dal zaczął Darzecki – tak, kto wie…
Znowu w rozmowie dwu mężczyzn ta sama, co wprzódy, zaszła przeszkoda. Trzy panienki drogę im zabiegły i na paluszkach przed nimi idąc, z oczami ku Korczyńskiemu wzniesionymi, chórem zaszczebiotały:
– Papciu! Wujaszku, wpadłyśmy na wyborny, doskonały pomysł!
– Śliczny pomysł! – wzbił się nad inne głos Leoni. – Niech papcio sprowadzi cztery posągi, koniecznie cztery: dwa pomiędzy oknami staną, a dwa po rogach salonu!…
– Teraz modnie salony posągami ubierać…
– U nas na pensji są posągi, wprawdzie gipsowe, ale to nic nie szkodzi… zawsze to bardzo zdobi salon… Mój papciu, mój złoty, proszę do naszego salonu sprowadzić cztery posągi, choć gipsowe…
Z nowego osłupienia budząc się Benedykt krzyknął prawie:
– Zwariowałaś, Leoniu, czy co? Ruszaj mi zaraz z drogi i rozmawiać nie przeszkadzaj!
Znowu z tym samym połączeniem śmiechu i obrazy podlotki frunęły w inną stronę salonu i znowu Witold, którego oczy iskrzyły się pod ściągniętymi brwiami, do siostry przemówił:
– No, poprośże jeszcze ojca, żeby ci jaki pałac królewski do Korczyna sprowadził!
Darzecki zaś za odbiegającymi córkami patrząc, z pobłażliwym uśmiechem mówił:
– Wesoła, swobodna, różowa młodość, wiek szczęśliwy, marzeń pełny!…
A potem zaraz do ostatniego wyrazu przerwanej mowy swej powrócił:
– Kto wie? Kto na pewno wiedzieć może, dla kogo los łaskawy jest lub surowy? Nie narzekam, nie narzekam; w porównaniu z innymi w interesach stoję dobrze, tak, bardzo do-brze. Jednak równowaga ich trochę w ostatnich czasach zachwiana została… trochę…
W na wpół spuszczonych oczach Korczyńskiego przeleciał przy tych słowach gościa zjawiający się w nich czasem błysk mądrej i nieco złośliwej filuterności74, lecz zgasił go natychmiast gruby cień troski.
– W zeszłym roku potrzebowaliśmy dom nasz powiększyć i trochę przyozdobić… żonie mojej zachciało się małej oranżerii, do której by wychodzić było można prosto z jadalnej sali… córki moje pragnęły inaczej umeblować swoje pokoiki… ja znowu popełniłem szaleństwo, tak, przyznaję to, sza-leństwo – powiozłem je wszystkie za granicę… Podróż sześciu osób kosztowała wiele, ale sprawienie im tej przyjemności było prawdziwą potrzebą mego serca, której odmówić sobie nie mogłem. Słowem, od lat kilku, to jest od czasu, kiedy starsze córki moje dorosły, wydawałem trochę za wiele, tak, za wie-le, i dlatego równowaga trochę się zachwiała…
Wzburzeniu, które szeroką pierś jego podnosiło, folgi trochę dając, z całych sił przecież hamując się, Korczyński zauważył:
– Ależ, kochany szwagrze, zawsze byłem zdania, że to powiększanie domu, te
73
74