Скачать книгу

to jest piękny kraj!

      – A tak, dosyć piękny, tylko trochę niewesoły i, jak to sam spostrzegłeś, złej konduity… – mówił szlachcic kiwając głową.

      – Na lepszym pożytkowaniu ról zbywa… – nieśmiało wtrącił urzędnik. – Żadne drogi tu są, osobliwie w kieleckim krajzamcie. Ach, co za drogi! Ja myślałem, że tylko w Karpackich Wielkogórach takie drogi bywają.

      – To są, mości panie, polskie drogi. Ale jakoś i takimi zajedzie, skoro się uprzeć. Co mówię? Wjedzie tam, gdzie, zdawałoby się, tylko czarownica na łopacie doleci…

      Dalszą rozmowę przerwało wkroczenie wieczerzy. Drzwi się otwarły i tłusta gospodyni wniosła salaterki z kiełbasą w zawiesistym sosie. Dwie dziewki niosły półmiski z kartoflami, suto kraszonymi skwarkami słoniny. W mgnieniu oka stół nakryto obrusem i ustawiono fajansowe, powyszczerbiane talerze. Sztućce były bardzo pospolite, w oprawie z jeleniego rogu. Gość ostrożnie zabrał się do niewielkiego kawałka kiełbasy, a resztę momentalnie podzielili między siebie myśliwi, zgłodniali po całodziennych marszach i poście. Dymiące kartofle znikły. Znikła także druga potrawa: zając pieczony na rożnie. Przy drzwiach stał wciąż strzelec Kacper i łykał ślinę, aż mu się grdyka ruszała. Zajęty był wykręcaniem ze strzelb nabojów i przemywaniem luf ciepłą wodą.

      Rafał, słysząc pociągającą muzykę szorowania wnętrza flint mokrymi pakułami okręconymi o stempel, nie tknął już wina, którego kieliszek wuj mu podsuwał. Przysiadł w kucki obok strzelca i sennymi oczyma patrzał, jak czarna woda strzyka w miskę z panewek. Nudziła go rozmowa i obecność Niemca, a spać jeszcze nie było sposobu, gdyż słano mu zawsze w tym właśnie pokoju na sofie.

      – Waszmość dobrodziej hoduje, jak widzę, piękne psy. To bardzo piękne psy są – mówił przybysz, głaszcząc z widoczną odrazą łeb Niemna, który mu poufale na kolanach łapy opierał.

      – A niezłe psiska. Dziś się już podstarzały, ale jeszcze z pola nie schodzą. Jeszcze i cuch, i rozum przedni mają. Osobliwie suka. Chodź no tu do pana. Wisełka.

      Przygarnął sukę i gładził ją pieszczotliwie.

      – Ona to wydaje się na oko niby melancholiczka, a to jest psisko bardzo a bardzo wietrzne i gońca pierwszej wody. I on tam, Niemen, ma ochotę i upór, ale za nią tylko poprawia. Spojrzyj no waszmość, co to za przestronne nozdrza! jakie wilgotne! Jak waści pies takim nosem wiatr weźmie, to tam już ma co trąbą podać do mózgu. A jaki za to u tego grzbiet! Bo i pieczeniasty, i długi, zważ waćpan. A za to u tej… noga. Co? Stopka podługowata, widzisz waćpan? Ona mi się jeszcze ani razu nie podbiła…

      – Ale! – wtrącił Kacper – gdzie się to taka suka podbije. To idzie po śniegu czy po grudzie jak ten lis.

      – On, choć jest pies cnotliwy, nieraz się znosi i milczkiem, zdrajca, nakłada, a ją zawsze słychać: idzie równo lasami jak dyliżans po gościńcu. Głos jak u młodej wdówki. Co ona wiatrem i prędzej, to ten musi kopytem, leniwiej, na rozum i nie tak rączo, a za nią, za nią!

      – To bardzo piękne psy… A czy i tamte kundle także jakie zalety mają? – z odcieniem ironii pytał Hibl wskazując wielkie kudłate psiska pod piecem.

      – Tamte? A to samo psy zacne. Na dzika – jedyne! Toż zeszłego roku w samą wilię wzięliśmy z nimi dzika prawie żywcem.

      – Aż tak? – dziwił się Galicjanin.

      – Byliśmy we dwu z tym oto strzelcem.. Wyszlakował był dziki w lasach, tu na Bukowej Górze. Nocowały w małym smugu, w oparzeliskach. Poszliśmy raniuteńkiego. Puściliśmy te pieski w zagajnik. Cicho, cicho… Aż jak wrzaśnie oto ten – Rozbój; aj-aj-aj! Na oko wszystkie i zębcami! Wygnały dzika tylego jak bawół wprost na niego, na Kacpra. No, zaczął mierzyć, celować, przykładać się i, dasz waćpan wiarę? – chybił. Artifex! On i takie sztuki potrafi, choć przecie ze mną trzydzieści lat za zwierzem chodzi, a chwali się, że kszykowi, jaskółce w lot nie zborguje. A psy swoje: stanowią dzika w głębokich śniegach. Żebyś waszmość widział ten obraz! Jeden się wszczepił w ucho, przelazł na bałyku przez bestią i wisi, ani piśnie. A ślepie u niego – żywa krew! Drugi trzyma za lewe ucho; przednimi łapami worał się w śnieg, w ziemię, i nie popuszcza. Trzeci, Kusy, dopada, dopada… Dzik toto wszystko wlecze na sobie i brnie śniegami. Ale kłem, rozumiesz to waszmość, nie może, ani ani, bo Rozbój… Czasem tylko dmuchnie nosem albo ciapnie pyskiem… Ja tu strzelić nie mogę, bobym psa, czego Boże broń, zabił. A już wolałbym sobie w nogę palnąć niż w takiego psa. No, a dzik mi idzie w lasy i my jak głupcy za nim. Dopiero się przecie mój Kacperek odważył. Przeżegnał się i wlazł na dzika okrakiem, siadł se na nim mocno jak na koniu, obcasy wparł w ziemię. Tym oto kozikiem, co go ma u pasa, zaczął mu podrzynać gardziołek. Naśmiałem się też wtedy! Bo to jechał na dziku ze siedem pacierzy, nim mu wszystkie żyły i arterias poprzerzynał.

      – Szelma też to była sroga, choć i ten dzik! – westchnął Kacper. – Znałem ja się z nim! Dopadł ci mię on jednego razu na Cisowskiem, a jak mię zaorał kłem po łydach, to do samej kości mięso ozdarł, jak cygankiem, aże w kolano. Pod siebie mię przecie o mało nie wziął, ciortu brat, bom go się był bardzo przeląkł. Teraz jeszcze, jak se spomnieć, to człowiekowi seremno. A ja już bywałem pod dzikiem. Już mi ta jeden orał kożuch na plecach to prawym to lewym kielcem, i deptał po mnie raciami: z tego wiem, co taki ma w sobie za siłę! Świnia! Ślepiem na mnie, zatracony, pojrzał tylim, jak żołędzia łupina a krew człowiekowi w żyłach zmarzła i w gardzieli głos zatkało… Alem ja i tamtego to samo połechtał po szyjce…

      – Ba! my tu rozprawiamy – wtrącił Nardzewski – a waszmość, panie komisarzu, może i owo zgoła nie myśliwy?

      – Ja wcale myśliwy nie jestem. Gdzież czas na takie zabawy znaleźć bym mógł? Zawsze na służbie.. Oto i teraz delegowany na komisją do wielmożnego pana, jako do zwierzchności gruntowej, jestem.

      – Do mnie? Na komisją?

      – Tak jest.

      – A w jakiejże sprawie, jeśli łaska?

      – Spraw bardzo wiele.

      – Nawet bardzo wiele. To ciekawe…

      – Czy możemy zacząć w tej chwili?

      – Noc to… Ale proszę, proszę…

      – Ja przybyłem za dnia i czekałem cierpliwie. Jutro muszę jechać dalej.

      – Toteż ciekawie słucham.

      – Primo, konskrypcja dusz.

      – Dusz konskrypcja? Chłopskich?

      – Tak jest.

      – Słyszane rzeczy!

      – Baron von Lipowski, pierwszy cyrkułowy komisarz kieleckiego krajzamtu, nie mogąc sam osobiście, mnie wysyła…

      – A cóż waszmościom, u Boga Ojca, do moich chłopów?

      Urzędnik z lekka a szczerze uśmiechnął się nie podnosząc oczu. Nie odpowiedział też na to pytanie, lecz zadał inne:

      – Czy wielmożny pan na fundamencie dekretu ratę ofiary styczniowej dziesiątego i dwudziestego grosza na ręce egzaktora w Chęcinach, urodzonego Czaplickiego, zapłacił był?

      – Ratę ofiary? Cóż to za ofiara?

      – Po wstąpieniu wojsk Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości w kraj tutejszy – mówił urzędnik głosem kaznodziejskim – odezwę do obywatelów feldcajgmajster de Foullon z żądaniem składania ofiary bez najmniejszej zwłoki wydał był. W styczniu zeszłego, 1796 roku przez duchownych z ambon

Скачать книгу