Скачать книгу

pochwalał, a myślał tylko o środkach, jakby tego dokonać.

      – Gotów stary jeszcze cię tu szukać – odezwał się po chwili – musisz się więc ukryć, dopóki ja nie opatrzę cię na drogę… Choć za mną…

      Ryba mówiąc to, wziął Grzesia za rękę, obejrzał się po cmentarzu i prześliznął z nim szybko do szkoły, ale nie wprowadził go do swej izby.

      W lewo był skład zamknięty rzeczy kościelnych, które się przy farze pomieścić nie mogły. Stały tu rusztowania od przybierającego na wielki tydzień grobu, wisiały opony odpustowe, połamane chorągwie, wschody od wielkiego katafalku rzadko kiedy używane, ogromne lichtarze drewniane i całe kupy lampek glinianych, któremi czasem farę oświecano.

      Każdy choćby najmężniejszy dzieciak, wieku tego co Grześ, byłby się uląkł tej ciemnej izby, smutnej i pełnej grozy grobowej. Ryba spojrzał nań pytająco, czy do wieczora się tu skryć zechce… Grześ odpowiedział wesoło głową potakując i przeżegnawszy się wsunął śmiało, gdy mu drzwi otworzono.

      Przez jedno zakratowane gęsto okienko trochę światła wpadało do ciemnej izby, w której kątach złowrogo, na czarnych deskach wytrzeszczające zęby, głowy trupie widać było… Grześ siadł u okna, aby w dziedziniec kościelny mógł patrzeć i dostrzedz, gdyby ojciec lub brat go tu szukał.

      Miał najmocniejsze postanowienie niepowracać już do domu, choć za nim tęskno mu było.

      Milczące przyzwolenie bakałarza dodawało odwagi. Siedział cierpliwie, czekając co z nim Ryba postanowi. O południu otwarły się drzwi ostrożnie, stary przyniósł chleba kawałek i w garnku polewkę od ust sobie odebraną, aby go pokarmić, kazał Grzesiowi jeść, sam przysiadłszy na wschodzie od katafalku.

      – Iść! iść! – począł mruczeć niespokojny – dobrze to mówić, a wieszże drogę? do Krakowa kawał… gościniec ci jest, ale dróg siła, a jak się obłąkasz?

      – Ludzie mówią, droga wszelka na końcu języka – odparł Grześ…

      Popatrzał bakałarz…

      – A nuż stary w pogoń pojedzie lub pośle? – zapytał.

      – Sam pojechać nie może – odezwał się chłopak – posłać niema kogo. Pomyśli, żem już dziś zbiegł, i dognać mnie nie będzie mógł, a w ostatku… pewnie się niebardzo o mnie zatroszczy…

      Ryba podparty na ręku dumał…

      – Żywczak jutro do dnia do Dukli i Starego Sąndcza jedzie za kupią, a bodaj i na Węgry. Możnaby uprosić, aby cię na wóz wsadził i dowiózł choćby tam dokąd, sam jedzie… Z Sąndcza do Krakowa…

      – Dam sobie rady – przerwał Grześ śmiało – nie obawiajcie się o mnie.

      – Ale czy Żywczak zechce i ojca się waszego nie zlęknie? – dodał Ryba…

      Żywczak różną kupię z Węgier był zwykł przywozić, człowiek śmiały, czeladź miał zbrojną, bo w owe czasy bezbronnemu na gościńcach, zwłaszcza w obcym kraju, nie można było się pokazywać. Znał go Ryba, i postanowił rozmówić się z nim zaraz, więc Grzesia znowu w izbie zamknąwszy, poszedł na miasto.

      Zamożny woźnica miał własny swój dom w Sanoku, a choć ciągle się po gościńcach tłukąc, mało w nim przebywał, liczył się do znaczniejszych mieszczan. Bakałarz dlań chudzina niewiele znaczył, ale zawsze suknię na nim kleczą szanowano.

      Gdy Ryba Chrystusa chwaląc do izby wszedł, zastał Żywczaka z dwoma współmieszczanami żegnającego się przy miodzie.

      Woźnica i kupiec zobaczywszy go, pewien był zrazu, że bakałarz, jak to się kilkakroć do roku trafiało, przyszedł, aby sobie gomółkę jaką lub osełkę wyprosić, płacąc za nią życzeniem szczęśliwej podróży i obietnicą modlitwy.

      Wesoło go jednak powitał i kubek przed nim postawił. Ryba miód przyjąwszy, nie rad temu, że świadków niepotrzebnych tu zastał, siedział długo milczący… Mieszczanie jednak nie bawiąc się porozchodzili.

      – Ja mam prośbę do was, panie gospodarzu – odezwał się bakałarz – korzystając z tego, że zostali sami, ale, osobliwego ona rodzaju jest, i sam nie wiem jak począć.

      Stanął Żywczak przed nim.

      – Mówcież no – rzekł krótko…

      – Rozumiecie to, boście bywali i mądrzy, panie gospodarzu – począł bakałarz przypochlebiając się Żywczakowi – iż kogo Bóg do siebie powoła, ten głosu Jego słuchać musi.

      Żywczak głową dał znak, iż i on tak sądził, choć zgoła nie rozumiał, co to znaczyć miało.

      – Mamy chłopca w szkole, którego Pan Bóg widomie do służby swojej przeznaczył – ciągnął dalej Ryba – a tu ojczysko uparte uczyć mu się nie daje… Niema innego sposobu, tylko chłopcu, który uczyć się chce, drogę wymościć i do szkoły go lepszej niż nasza posłać. Do Krakowa mu trzeba, do Panny Maryi…

      – A cóż ja na to wam poradzić mogę? – spytał zdziwiony Żywczak…

      – Jedziecie pono do Dukli, a może i do Starego Sąndcza – rzekł Ryba.

      – Pewnie! – potwierdził Żywczak.

      – Tożbyście dla miłości Bożej podwieść mogli biedactwo – dokończył bakałarz, rękę zniżając do kolan Żywczaka.

      Mieszczanin stał jakoś obojętny, głową potrząsał.

      – Cóż to za jeden ten wasz chłopak? – zapytał. – Od ojca go odkradać… dziecko własne!! A gdyby mi tak kto mojego chciał wziąć!!

      – Wybyście pewnie woli Bożej się nie sprzeciwili? boście człekiem pobożnym i rozumnym, a wiecie iż się nie godzi.

      Żywczak wciąż głową kręcił, niezupełnie przekonany.

      – Czyjże to chłopiec? – zapytał.

      Bakałarz jeszcze się wahał z odpowiedzią i dodał.

      – Katuje go ojciec za to, że się uczyć chce, a chłopiec już dziś śpiewa w chórze i pisze tak jak z nas żaden!

      – Może go jednego ma? – wtrącił Żywczak.

      – Dwu ich u niego – rzekł żywo Ryba.

      Patrzali sobie w oczy, mieszczanin nie okazywał ochoty mieszać się w tę sprawę drażliwą.

      – Powiedzcież mi czyj chłopiec jest? – zapytał powtórnie Żywczak…

      – Nie zdradzicie mnie przecie? – przebąknął bakałarz.

      – Albom ja taki co za język ciągnie, aby człeka sprzedał? – ofuknął obrażony mieszczanin – po mnie się to nie okazało.

      Wstał z ławy bakałarz i w ramię go pocałował.

      – Miejcie litość – rzekł… Potem obejrzał się do koła i szepnął mu do ucha – Strzemieńczyka starszy…

      Żywczakowi się oczy zaśmiały… wróżba była dobra… Znał on starego Cedrę i nie jeden się raz z nim waśnił, a nie mógł znieść dumy jego szlacheckiej, która przed mieszczańskim dostatkiem głowy ugiąć nie chciała.

      – Strzemieńczyka chłopiec – zawołał. – Nie dziwota, że od niego ucieka, bo z tym katem nikt nie wytrwa. Zbój jest, tylko szczęście, że siły już niema, boby z nim codzień przyszło się borykać…

      Wóz jeden kryty skórami idzie – dodał – chłopca do środka wsadzić każę i do Dukli a bodaj i do Starego Sąndcza powiozę,

Скачать книгу