Скачать книгу

rel="nofollow" href="#n244" type="note">244 z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę Belwederu245 i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku Wokulskiego i ukłonił mu się.

      „Kolega!” – szepnął Wokulski i zarumienił się.

      Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się.

      – Wracaj, bracie, do domu – rzekł do furmana dając mu na piwo.

      Powóz odjechał ku miastu. Wokulski zmieszał się z przechodniami i poszedł w stronę Ujazdowskiego placu246. Szedł z wolna i przypatrywał się jadącym. Wielu spomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru, i wcale ładną córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla z liczną rodziną. Wdowa po dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci bławatni, dalej krawiec męski, mularz, jubiler, piekarz – a oto – jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w zwykłej dorożce.

      Większa ich część nie widziała Wokulskiego, niektórzy jednak spostrzegli go i kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy spostrzegłszy go nie kłaniali się, a nawet uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconym u hrabiny. Żaden z tamtych, on tylko jeden!…

      „Mam nieprawdopodobne szczęście – myślał. – W pół roku zrobiłem majątek krociowy, za parę lat mogę mieć milion… Nawet prędzej… Dziś już mam wstęp na salony, a za rok?… Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie, przed siedemnastoma laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie do buduaru hrabiny, co za skok!… Czy aby ja nie za prędko awansuję?” – dodał z tajemną trwogą w sercu.

      Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i zgiełk kilkunastutysiącznego tłumu ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi. Widział jak na dłoni długi szereg huśtawek, kołyszących się w prawo i w lewo niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg – szybko kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg – bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie lalki. A we środku placu – dwa wysokie słupy, na które teraz właśnie wspinali się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.

      Wśród tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roił się rozbawiony tłum.

      Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy, wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie siadłszy na konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał upojenia wylatując do góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć, że dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił – za cały rok. A z czym da się porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał, wstanie także o dziesiątej przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!

      „I to ja byłem, ja?… – mówił do siebie zdumiony. – Mnie tak cieszyły rzeczy, które w tej chwili tylko wstręt budzą?… Tyle tysięcy otacza mnie rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?… Niepokój i nudy, nudy i niepokój… Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było moim marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w swoje wyjątkowe szczęście!…”

      W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę.

      „Aha, triumfator!” – rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru na rękach zaniosą do miasta, wtem – zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy triumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim.

      „Przestroga dla mnie…” – szepnął Wokulski ocierając pot z czoła.

      Plac i rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do miasta.

      Środkiem Alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym Wokulski zobaczył bladoniebieską suknię.

      „Panna Izabela?…”

      Serce poczęło mu bić gwałtownie.

      „Nie, nie ona.”

      O paręset kroków dalej spostrzegł jakąś piękną twarz kobiecą i dystyngowane ruchy.

      „Ona?… Nie. Skądże by wreszcie ona?”

      I tak szedł przez całe Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy Świat, ciągle upatrując kogoś i ciągle doznając zawodu.

      „Więc to jest moje szczęście? – myślał. – Nie pragnę tego, co mógłbym mieć, a szarpię się za tym, czego nie mam. Więc to jest szczęście?… Kto wie, czy śmierć jest takim złem, jak wyobrażają sobie ludzie.”

      I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne nadzieje.

      W tym samym czasie panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z przedpokoju zawołała do panny Florentyny:

      – Wiesz?… był na przyjęciu!…

      – Kto?

      – No ten, Wokulski…

      – Dlaczegóż być nie miał, skoro go zaproszono – odparła panna Florentyna.

      – Ależ to zuchwalstwo… Ależ to niesłychane!… i jeszcze, wyobraź sobie, ciotka jest nim oczarowana, książę nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem uważają go za jakąś znakomitość… I ty nic na to?…

      Panna Florentyna uśmiechnęła się smutnie.

      – Znam to. Bohater sezonu. W zimie był takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty nawet… ja – dodała cicho.

      – Ależ uważaj, kim on jest?… Kupiec… kupiec!…

      – Moja Belu – odpowiedziała panna Florentyna – pamiętam sezony, kiedy nasz świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.

      – Boję się tego człowieka – szepnęła panna Izabela.

      X. Pamiętnik starego subiekta

      …Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu, dwa magazyny, siedmiu subiektów i szwajcara we drzwiach. Mamy jeszcze powóz błyszczący jak świeżo wyglancowane buty, parę kasztanowatych koni, furmana i lokaja – w liberii. I to wszystko spadło na nas w początkach maja, kiedy Anglia, Austria, a nawet skołatana Turcja uzbrajały się na łeb, na szyję247!

      – Kochany Stasiu – mówiłem do Wokulskiego – wszyscy kupcy śmieją się, że tak dużo wydajemy w niepewnych czasach.

      – Kochany Ignasiu – odpowiedział mi Wokulski – a my śmiać się będziemy ze wszystkich kupców, kiedy nadejdą czasy pewniejsze. Dziś właśnie jest pora do robienia interesów.

      – Ależ europejska wojna – mówię –

Скачать книгу


<p>245</p>

Belweder – pałac wśród parku w południowej części miasta na końcu Alei Ujazdowskich (nazwa „belweder” – z włoskiego „piękny widok”). W tym czasie Belweder należał do rosyjskich generał-gubernatorów. [przypis redakcyjny]

<p>246</p>

Ujazdowski plac znajdował się w południowej części miasta, obok Alei Ujazdowskich. Służył za miejsce wielkanocnych zabaw ludowych, wystaw rolniczych. W latach 1893–1896 powstał na jego miejscu Park Ujazdowski. [przypis redakcyjny]

<p>247</p>

Anglia, Austria, a nawet skołatana Turcja uzbrajały się na łeb, na szyję – w początkach maja 1878 nastąpiło dalsze zaognienie stosunków międzynarodowych. Prasa ówczesna donosiła znów o przygotowaniach wojennych i liczyła się z wystąpieniem Anglii i Austrii przeciw Rosji. [przypis redakcyjny]