Скачать книгу

jegomość wił się jak w ogniu.

      – Nie mogę być dorzecznym, kiedy mi serce, mościa dobrodziejko, wysycha… Ale mniejsza o mnie… Otóż, skoro pani nie zażywasz doktorów, ja pani zapiszę lekarstwo na bezsenność. Ale ręka i słowo, że pani spełnisz zalecenia.

      – Zobaczę, jeżeli nie będą bardzo złe.

      – Będą wyborne! Bo to moje lekarstwo, mościa dobrodziejko, składa się z dwóch doz, jak pigułki Morissona.

      – A więc?…

      – A więc radykalnym lekarstwem na bezsenność będzie dla pani – wyjście za mąż… To radykalne… Bo pani, mościa dobrodziejko, przeszkadzają spać jej własne oczy, przy których, jakem uczciwy, mógłbym czytać gazety po ciemku. Tak świecą i palą…

      – A to drugie lekarstwo?

      – To drugie, tymczasowo, pozwoli pani, że przyszlę dziś… Mam kilka butelek wina tak doskonałego, że nie znajdziesz pani nawet u Fukiera… Jeden kieliszek do poduszki i bywaj zdrów!… Armatami nie zbudzą pani do rana…

      Rada ta zrobiła na pani Latter mocne wrażenie.

      – Tylko, proszę, niech pani prezenciku nie odrzuca, bo będę uważał za chęć zerwania stosunku…

      – Ależ nie odrzucam, przyjmuję i dziś jeszcze spróbuję – odpowiedziała ze śmiechem pani Latter podając mu rękę, którą znowu ucałował.

      „Gdybyś w tak natarczywy sposób zmusił mnie do przyjęcia pożyczki, o, to byłbyś wielbiciel!… droższy od Romea…” – pomyślała pani Latter dodając głośno:

      – Zdaje się, że wszedł do przedpokoju ten młody człowiek…

      Jegomość nagle zasępił się.

      – A, więc przyszedł?… Phy, widzę, chwat chłopak. Bo ja, kiedy tu szedłem, byłem tak wściekły, że mówię pani dobrodziejce, bałem się samego siebie… Dopiero jej słodki obraz…

      – Zostawię panów – rzekła pani Latter wyrywając rękę z uścisków jegomościa. Potem zadzwoniła, a gdy ukazał się Stanisław, zapytała:

      – Czy jest ten młody pan?

      – Pan Kotowski, jest.

      – Poproś.

      Pani Latter znikła w dalszych pokojach, a po chwili do gabinetu wszedł student. Był blady, miał obficie wypomadowaną głowę, na której mimo to podnosiło się kilka wicherków gęstej czupryny… Miętosząc w ręku czapkę kłaniał się i chrząkał.

      Otyły jegomość, którego rumieńce miały teraz barwę popielatą, podniósł się z kanapy, wsadził obie ręce w kieszenie spodni i przypatrywał się figurze studenta oglądając po kolei jego wytarty mundurek, mizerną twarz i wypomadowane włosy. Nareszcie odezwał się grzmiącym głosem:

      – No, i co mi pan powiesz?

      – Pan mnie wezwał…

      – Ja go wezwałem, paradny sobie!… Pan wiesz, przed kim stoisz?… Jestem Mielnicki, Izydor Mielnicki, opiekun i wuj Mani… panny Marii Lewińskiej… Cóż pan na to?…

      Student pochylił głowę i machnął ręką, ale milczał.

      – Widzę, że pan wymowny jesteś tylko w listach do pensjonarek.

      – Niekoniecznie… – odparł student, ale pomiarkowawszy się milczał dalej.

      – Zgubiłeś acan dziewczynę…

      Teraz młody człowiek nagle podniósł głowę i kłaniając się niezręcznie, rzekł:

      – Proszę pana… o rękę panny Marii…

      Znowu ukłonił się i przejechał palcami po upomadowanej czuprynie, na której utworzyło się kilka połyskujących smug i jeszcze jeden wicherek.

      – Czyś pan oszalał?… – wykrzyknął jegomość. – A cóżeś to za jeden?

      Młody człowiek podniósł głowę.

      – Jestem Kotowski, nie gorszy od Mielnickich… A w jesieni już będę lekarzem.

      – Głupia profesja!

      – Ha, proszę pana, bywają rozmaite… Nie każdy ma folwark.

      – Ale bardzo wielu reflektuje na cudzy.

      Teraz student zhardział.

      – Proszę pana, nie ja reflektuję na folwarki, a tym mniej na pańskie. Wiem, że panna Maria jest uboga, i z nią się żenię, nie z folwarkiem.

      – A jak ja nie pozwolę?

      – Przecież ja się ożenię z panną Marią…

      Stary szlachcic kręcił głową.

      – Proszę pana – rzekł – jak pan możesz bałamucić dziewczynę, sam utrzymania nie mając?

      – Ale będę miał. Pojadę na jakiś czas za granicę…

      – Fiu!… a skąd pieniążki?

      – Z tej samej kasy, która utrzymywała mnie w gimnazjum i w uniwersytecie… – odparł zirytowany student.

      Stary jegomość zaczął chodzić po gabinecie śpiewając: ta, ta, ta!…

      – Pojedzie za granicę… pieniędzy nie ma… ta, ta, ta!… – mruczał szlachcic. – No – rzekł nagle – a jak nie pozwolę wyjść Mani za pana?

      – Mamy czas.

      – Ale… jeżeli ja wypędzę ją z domu na cztery wiatry?…

      – Musi dać sobie radę. Zresztą ja od wakacyj mogę zacząć praktykę.

      – I truć chorych…

      – Dlatego wybieram się za granicę, ażeby ich nie truć.

      – I ażeby potem zabrać mi dziecko, które ja wychowałem, nie pan, panie… panie… – wybuchnął szlachcic.

      – Kto wie, co jeszcze będzie. Może ja i panna Maria wywdzięczymy się za to, co pan dla niej zrobił.

      Jegomość zamyślił się.

      – Ile pan masz lat? – spytał po chwili.

      – Dwadzieścia pięć.

      – Dwa lata za granicą!… całe szczęście, że przez ten czas zapomnisz pan o dziewczynie, a ona o tobie.

      – Nie.

      – Co to jest nie?… A jak nie skończysz tam kursów?

      – Skończę.

      – Wariat pan jesteś!… Możesz przecie umrzeć.

      – Nie umrę.

      – Kyrie eleison! – zawołał szlachcic podnosząc ręce do góry.

      – Gadasz tak, jakbyś z Panem Bogiem zrobił kontrakt. Każdy może umrzeć…

      – Ale ja nie umrę, dopóki nie ożenię się z panną Marią – odpowiedział student z pewnością, która zastanowiła Mielnickiego.

      Stary chodził po gabinecie i parskał jak koń. Lecz nie mógł znaleźć argumentu przeciw człowiekowi, który z niezachwianą wiarą twierdził, że pojedzie kończyć edukację za granicę, nie umrze i ożeni się z panną Marią.

      – Z czego się pan utrzymujesz?

      – Daję lekcje… Trochę piszę…

      – Piękne teraz rzeczy piszecie!… A ile masz z tych lekcyj?

      – Mam dwadzieścia pięć rubli miesięcznie.

      – I z tego

Скачать книгу