Скачать книгу

czego teraz chcesz? – niecierpliwiąc się, zapytał Wyszyński.

      W czarnych ciemnościach coś klasnęło, jakby dwie ręce załamały się z rozpaczą.

      – Panie, drogi, miły! on chorowity, a jego wysyłają teraz daleko, daleko, na kraj świata. Pisał do mnie robaczek miły: „Matulu, nie wytrzymam… drogi takiej dalekiej nie wytrzymam, zimna tamtejszego i ludzi cudzych nie wytrzymam. Matulu, żeby mnie tu zostawili, tobym choć czasem mógł ludzi naszych zobaczyć i twoje stare oczy pocałować. Ale mnie już między wami nie bywać… pójdę i zamrę na końcu świata… przyjdź ty jeszcze do mnie, matulu, choć raz, niech choć pożegnam się z tobą!”

      Poszłam zaraz do Ongrodu… Świata zza łez nie widziałam, ale szłam… przyszłam do kazarmów. – „Filipku!” wołam. Wyskoczył na schody… padł mi do nóg i w kolana całuje…. „Matulu, my już z tobą ostatni raz widzimy się na tym świecie!”

      – Głupstwo! – sarknął Wyszyński – albo to on jeden w dalekie strony idzie… Idą inni i wracają…

      – Oj dolo moja! – jęknęła kobieta – idą, idą, ale nie takie mizeractwo jak on… bladziuśkie to było i słabiutkie od urodzenia… potem go ta gorączka schwyciła…

      – A no! to czemużeś Antka lepiej nie oddala? ten zdrów i silny.

      – Albom ja kogo oddawała! oj dolo moja! Filipka wezwali, poszedł. Starszy, dwadzieścia jeden roczek na Święty Józef skończył, a Antkowi dopiero dziewiętnasty od jesieni się zaczął… Żeby chociaż zdrów był… ale takie mizeractwo… Zaczęliście go uczyć i nie skończyliście… Zapomnieliście o biednej sierocie. Parobka zepsuliście, a księdza nie zrobiliście…

      Wyszyński poruszył się niecierpliwie.

      – Ot! jeszcze mi tu wymówki prawić będzie! silnego chłopca przy niej zostawili, a cherlaka wzięli. To i czegóż chcesz więcej? Co ja tobie poradzę? Idź precz i nie włócz się tu darmo, bo jak się rozgniewam, to cię z Antkiem całkiem z majątku wyprawię…

      Uczynił ruch do odejścia, ale z ciemności wychyliły się naprzód dwie ręce, które rękę jego pochwyciły, a potem głowa w czerwonej chuście, która pochyliła się nisko i rękę tę pocałunkami okrywać zaczęła.

      – Panie najdroższy! – pośród pocałunków szeptała kobieta – zmiłuj się… ty mądrzejszy odemnie i od nas wszystkich, biednych ludzi… Daj radę!.. Gdzie mam iść, kogo prosić, żeby jego daleko nie słali, żeby jego tu zostawili… żebyście sami do miasta pojechali… macie znajomych różnych… możebyście co dla niego wykołatali… toż to twoje rodzone dziecko… toć ja przez ciebie całe życie nieszczęśliwa byłam… Ani mię drużki na dzieży sadzały, ani mi do ślubu śpiewały, ani mi nikt w gospodarstwie nie pomagał, ani nikt mnie biednej nigdy nie żałował!

      Nagle przerwała. Podniosła głowę. Czarne, zapadłe, spłakane oczy błysnęły i utkwiły w twarzy mężczyzny.

      – Paniczu! Stefanku!… ja żalu do ciebie nie mam… Nie przeklinałam cię dotąd i przeklinać nie będę. Lubiłam ciebie jak swoją własną duszę. Miej litość nademną i Filipka mego wyratować pomóż.

      Wyszyński czuł się zakłopotanym i rozrzewnionym. Z nogi na nogę przestępował, głośno sapał i ciągle mruczał:

      – No i czegóż? cóż? dość już! no dość! pomogę, poradzę się… może…

      Wtem rozległ się turkot bryczki. Wyszyński od stóp do głowy drgnął i szeptem Krystynie kilka słów cisnął:

      – Zmykaj prędzej! zęby i ducha twego nie było! – A sam pośpieszył do wysiadającego z bryczki podróżnego. Powitawszy gościa, z nim razem wszedł do domu.

      Rozdział drugi. Pan Kaprowski

      Przybyły, pan Ludwik Kaprowski, był człowiekiem niezbyt już młodym, bo trzydzieści kilka lat mieć mogącym, ale był nadzwyczaj elegancki, śmiały, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkiem i zgrabnie skrojonem suknem. Nosił rude faworyty, które otaczały twarz bladą z czołem niskiem i zbrużdżonem, z oczyma rzucającemi zza szkieł spojrzenia ostre i przenikliwe.

      Przyjechał w te strony, aby rozmówić się z chłopami sąsiedniej wioski z powodu procesu, który wytoczyli Dzielskiemu, jednemu z większych właścicieli ziemskich, o trzy włóki łąki i dwie włóki ornej ziemi, graniczącej z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził, i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnej sumy pieniężnej. Kiedy o celu swojej podróży opowiadać zaczął Wyszyńskiemu, ten wytrzeszczonemi oczyma wpatrywał się w mówiącego.

      – Bój się Boga! – zawołał, to dzika pretensja! Ta łąka i ta ziemia jak świat światem do Dzielskiego należały! Ja tu, panie, urodziłem się… wiem…

      Kaprowski spoważniał i ręce w kieszenie ubrania włożył.

      – Hm! – rzekł – jeżeli nie wygrają, to… przegrają…

      Zaśmiał się i pochylony ku Wyszyńskiemu, lekceważąco mówił:

      – Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili procesy, którzy je wygrać mogą, mybyśmy z głodu poumierali.

      Szczególny, ukośny uśmiech, ukazujący wśród ryżego zarostu część sczerniałych zębów, rzucił mu na twarz wyraz przebiegłego sprytu. Opowiadać zaczął o niektórych kolegach swoich, którzy na drodze tej dużo zarobili. Były to sprawy różne i dziwne. Ten – zagrodowego szlachcica wprowadził w proces z sąsiadem o kawał gruntu, mający wartość stu rubli, a wycisnąwszy z niego w ciągu lat paru dziesięć razy większą sumę, nietylko proces przegrał, ale jeszcze krowy i konie szlachcicowi na publiczną licytację wystawił. Tamten znowu złapał wdowę po małym właścicielu ziemskim, a po kilku latach obrabiania różnych jej procesów, sam folwark za bezcen i tak potajemnie nabył, że baba ani obejrzała się, jak z czworgiem dzieci na bruk miejski wyleciała… I wiele jeszcze podobnych spraw naopowiadał. Potem się chwalić zaczął, gdzie to on był, co widział, co czytał i zrobił.

      Na tej pogadance zeszedł im wieczór, i w nocy w ekonomskim mieszkaniu zapanowała cisza. – Wyszyński tylko nie spał i o życiu swem rozmyślał. Był zagrodowym szlachcicem. W ojcowej zagrodzie na piętnastu morgach ziemi braci Wyszyńskich wyrosło aż czterech. Dwaj starsi pożenili się i pozostali na miejscu, dwaj młodsi w świat poszli. Stefan nie poszedł daleko. Raźny, zgrabny, uniżony, z łatwością otrzymał w dobrach krasnowolskich miejsce oficjalisty. Na folwarku tym służyła wtedy słuszna, zgrabna, czarnooka dziewka – Krysia. Wyszyński rozkochał się w niej tak, że zapomniał, iż była chłopką. Kształtami przypominała młodą brzozę, oczy jej pełne płomieni, zza ust koralowych ukazywała w uśmiechu śnieżne zęby, a gdy rozplotła warkocze, chowała się do pasa w płaszczu kruczych włosów. Pracowitą była, bo pośród cudzych ludzi nie otrzymywała darmo kęsa chleba, a nieśmiała i uległa, bo nad sierotą i bezdomną wszyscy wszystko mogli.

      On był podówczas chłopcem zgrabnym i żwawym: czoło miał białe przy ogorzałej twarzy, płowy wąsik nad różową wargą, a w oczach ogień. Pokochali się młodzi, zdawało się im, że kochaniu temu końca nie będzie. Wyszyński dwa, czy trzy razy z wielkim gniewem i hałasem wypędził z izby czeladniej wiejskich swatów, którzy przychodzili piękną, hożą i pracowitą dziewkę brać za żonę dla gospodarskich synów. I trwało tak lat kilka. Raz wypadło mu pojechać na parę tygodni w inne strony za interesem. Tam poznał przypadkiem młodą i bogatą pannę szlacheckiego rodu. Zrazu, kochając jeszcze Krysię, ani pomyślał o pannie. Powoli jednak uległ namowom. Przyjaciele zaswatali, do panny powieźli, zaręczyli i ożenili. Gdy państwo młodzi wrócili do domu, wysoka i czarnowłosa chłopka z twarzą młodą, ale zoraną zgryzotą i łzami, z jednem dzieckiem malutkiem, które prowadziła za rękę, a drugiem u piersi, wyszła z ekonomskiego

Скачать книгу