Скачать книгу

podjazdowa wojna truła nieco życie prezydentowi, nie o tyle jednak, by stracił dobry humor, by nie czuł się szczęśliwy, pływając w swoich znajomościach, przyjaźniach, stosunkach, nurzając się w życiu towarzyskiem, politycznem i społecznem.

      I ten człowiek, który nieraz przerywał Murkowi pracę i ciągnął go do swego gabinetu na pogawędkę, teraz przyjmował go, jak natręta.

      – Czy pan jeszcze czego chce odemnie? – zapytał niecierpliwie, widocznie poirytowany długiem milczeniem zaskoczonego Murka.

      – Nie, panie prezydencie, tylko doprawdy nie wiem, czy może nieświadomie uraziłem czemś pana prezydenta?

      Niewiarowicz spojrzał nań zukosa i chrząknął:

      – Nie, cóż znowu… Skądże… Tak… Skądże…

      Był widocznie zakłopotany.

      – Bo może – przemknęła Murkowi myśl – może pan nie jest zadowolony, że odrzuciłem… ofertę Junoszyca… Ale to nie wytrzymywało żadnej kalkulacji…

      Niewiarowicz żachnął się:

      – Ależ naturalnie. Bardzo słusznie pan zrobił. Tak! Ten cały Junoszyc… To wogóle jakaś nieciekawa, zdaje się, figura. Cóż znowu doktór mi z tem… wyjeżdża. Nie, pod względem uczciwości nie mam panu nic do zarzucenia!

      Murek nie odrazu odnalazł sens ostatniego zdania. Połapał się jednak po chwili i zapytał wprost:

      – A pod jakim?…

      – Co za „pod jakim”?… – zdetonował się Niewiarowicz.

      – Pod jakim względem pan prezydent ma przeciw mnie zarzuty?

      Niewiarowicz otworzył usta, zakaszlał i niespodziewanie zaśmiał się jakimś nieszczerym, nie własnym śmiechem:

      – Co pan, doktorze… che… che… che… Ja… zarzuty?… I nie nudźże mnie do licha – zniecierpliwił się znowu. – Co pan wogóle o tej porze robi w biurze?

      – Podliczałem sprawozdania szpitala i wydziału opałowego – nie ukrywając zdumienia odpowiedział Murek.

      Prezydent podniósł ręce:

      – Otóż właśnie. Zawiele ma pan roboty… Tak. Oddawna myślałem o tem… Niech pan zaraz jutro zda Lassocie te dawne jego referaty, a rzeźnię i elektrownię Kubinowskiemu. Tak! Wystarczą panu wodociągi, kanalizacja i bruki. No, co się pan na mnie patrzy, jakbym panu ojca zamordował? To jest niepodobieństwo, żeby pan był całym magistratem! Pocóż tu w takim razie ja, poco inni?…

      Zaperzył się i prawie krzyczał. Murek przyglądał mu się przestraszony. Nie umiał sobie wytłomaczyć inaczej zachowania się szefa, jak tylko nadmiarem alkoholu.

      – Jutro wszystko odwoła – myślał – i jeszcze przeprosi.

      Lecz Niewiarowicz nie wyglądał na pijanego, co więcej, robił wrażenie kogoś wysilającego się na gburowatość. W każdym razie nie było sensu przedłużania rozmowy. Murek skłonił się i, mruknąwszy „dowidzenia panu prezydentowi”, wyszedł.

      W ponurym nastroju wracał do domu. Dopiero skręciwszy w Parkową podniósł mokry już kołnierz palta. Pani Rzepecka, u której mieszkał, otworzyła mu drzwi i od progu zasypała narzekaniami na pogodę, na zabłocone ulice, na przeciekający dach, na polski klimat i na własny los, który kazał jej, córce austrjackiego ambasadora w Rzymie i wdowie po wielkim uczonym, mieszkać w prowincjonalnej dziurze, w wojewódzkiem mieście, gdzie wyższej kultury niema za grosz.

      Z tym ambasadorem, Murek oswoił się już oddawna, w jednym z dwuch odnajmowanych od pani Rzepeckiej pokojów wisiał jego wspaniały portret w złoconych ramach, olśniewający orderami, galonami i wstęgami. Nieboszczyk profesor Rzepecki, jako mniej reprezentacyjny, patronował w jadalni i wspominany był rzadziej. Nie uchroniło to Murka od przymusu przeczytania jego dzieł, a właściwie podręczników z zoologji paleontologicznej.

      Swojej gospodyni Murek nie lubił. Oburzała go ta ślepa nienawiść do wszystkiego, co nie było przeszłością, pogarda dla teraźniejszości, dla dzisiejszych warunków bytowania, ustroju, zwyczajów i układu społecznego, to jest dla wszystkiego tego, czemu, on, dr. Murek, zawdzięczał to, czem był, w czem zajmował określoną pozycję.

      Owe barwne i piękne przedwojenne czasy pani Rzepeckiej dla niego były mglistem, ale dojmująco bolesnem wspomnieniem starego zaharowanego ojca, układającego się na brudnym tapczanie do snu w wyleniałym kożuchu; zielonych bagiennych wygonów, gdzie pasł gęsi; maleńkich ze starości wielokolorowych i zarośniętych kurzem szybek w kwadratowych okienkach; kup gnoju pod chlewem i przeraźliwego krzyku matki, chorej, odkąd mógł zapamiętać, na kolki we wnętrzu.

      Takie były te „stare dobre czasy”. Wąsaty żandarm austrjacki, pan dziedzic, wielki, tłusty i ochrypły, siedzący na szerokozadej klaczy i połyskujący cholewami, ksiądz proboszcz, zawzięcie targający za uszy wszystkich rówieśników Murka, może jeszcze i pan leśniczy Mizerko z długą strzelbą, przerzuconą na wyszywanym w kwiaty rzemieniu – możni tego świata – ci zapewne czuli się dobrze. Bał się ich bardziej, niż ojciec, chociaż nie umiał jeszcze tak, jak on, ich nienawidzieć.

      Kilka razy próbował przekonać panią Rzepecką, że w kim, jak w kim, a w nim, w doktorze Murku, nie znajdzie współtowarzysza w żałobnych trenach nad grobem przeszłości. Zdawała się nie rozumieć jego wyjaśnień, chociaż wiedziała, że pochodzi z chłopów i że swoje wykstałcenie, pozycję i wychowanie zawdzięcza przypadkowi.

      Marzył też o dniu, kiedy wreszcie stąd się wyprowadzi. Upatrzył już sobie ładne, sześciopokojowe mieszkanie w domu Fajncyna na Zagajskiej. Wpłacenie zadatku odkładał do dnia ustalenia daty ślubu. Panna Nira na kilkakrotne propozycje, by zechciała zobaczyć ich przyszłe „gniazdko”, zawsze odpowiadała odmownie. Nie wtrącała się też w kwestje, związane z urządzeniem mieszkania. Na życzenie pani Horzeńskiej miała tam pójść część mebli z dworu w Czołnach. Właściwie meble te już należały do Murka, gdyż wykupił je u komornika od zajęcia. Tylko buduar z różowego mahoniu i palisandrowy gabinet zamówił u miejscowych stolarzy, oczywiście na raty, gdyż niewielkie swoje oszczędności chował na koszty ślubu i wesela.

      Odkładanie decyzji w tej sprawie martwiło i irytowało Murka. Minęły już trzy miesiące od czasu, gdy oświadczył się i został przyjęty. Nie urządzono wprawdzie, wbrew nadziejom Murka, oficjalnych zaręczyn, lecz i tak całe miasto o tem wiedziało. Spotykani znajomi nie omijali żadnej sposobności, by nagabywać narzeczonego pytaniami o dzień ślubu. Murkowi zaś, im dłużej to trwało, tem częściej zdawało się, że w pytaniach czuje nutkę niedowierzania, czy nawet ironji.

      Zresztą, gdyby od niego to zależało, wziąłby ślub natychmiast. Gdy już raz postanowił się ożenić, z dnia na dzień obrzydło mu jego kawalerstwo, samotność, obiady w Urzędniczym Klubie, kolacje u Wiecheckiego, pani Rzepecka z jej ambasadorem i tandetnie umeblowane dwa pokoiki.

      Spędzał w domu jaknajmniej czasu. Nocował, a zrzadka wpadał, by zmienić ubranie, lub obuwie. Wyobraźnią oddawna był już na Zagajskiej. Układał porządek dnia, wiedział, że każdą wolną od pracy chwilę będzie spędzał przy niej. Tak, wtedy szybko pozna ją do gruntu, zwiąże z własnem życiem, odseparuje od całego jej dzisiejszego świata. Zdawał sobie sprawę, że dotychczas nie przestał być dla Niry obcym, nie zdołał opanować jej myśli, zająć centralnego punktu w jej dniu. Nieraz, w chwilach przygnębienia mówił jej z goryczą:

      – Pani jest dla mnie treścią i celem, ja zaś dla pani tylko ewentualnością, ewentualnym warjantem jutra.

      Znalazł to zdanie w jakiejś niemieckiej powieści – pełno ich było w szafach pani Rzepeckiej – i bardzo mu się podobało. Dopatrywał się w niem tragicznego napięcia.

      A ona uśmiechała się tajemniczo, opuszczała swoje długie, ciemne rzęsy, aż rzucały cienie na policzki,

Скачать книгу