ТОП просматриваемых книг сайта:
Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст
Читать онлайн.Название Strona Guermantes, część druga
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Марсель Пруст
Жанр Зарубежная классика
Издательство Public Domain
Na szczęście pozbyliśmy się prędko córki Franciszki, która musiała wyjechać na kilka tygodni. Do zwykłych rad, jakie dawano w Combray rodzinie chorego: „Nie próbowaliście państwo małej podróży, zmiany powietrza, czegoś na apetyt etc.”, osoba ta dodała myśl niemal jedyną, którą sobie specjalnie ukuła i którą powtarzała niestrudzenie przy każdej sposobności, jakgdyby chcąc ją wbić w głowę drugim: „Powinna się była leczyć radykalnie od początków”. Nie zalecała jakiejś specjalnej kuracji jako lepszej od innej; chodziło tylko o to, aby kuracja była radykalna. Franciszka znowuż zauważyła, że się babce daje mało lekarstw. Ponieważ, wedle niej, lekarstwa służą tylko na to żeby popsuć żołądek, była z tego rada, ale jeszcze bardziej upokorzona. Miała na południu Francji krewnych – stosunkowo bogatych – których córka, zachorowawszy młodo, umarła licząc dwadzieścia trzy lat; w ciągu kilku lat rodzice jej zrujnowali się na lekarstwa, na doktorów, na wędrówki od jednych „wód” do drugich – aż do końca. Otóż Franciszka brała to u tych krewnych za rodzaj zbytku, tak jakby mieli konie wyścigowe, willę na wsi. I oni sami, przy całem zmartwieniu, czerpali pewną próżność z tylu wydatków. Nie mieli już nic, nie mieli zwłaszcza swego najszacowniejszego dobra, swojej córki, ale lubili powtarzać, że zrobili dla niej conajmniej tyle co najbogatsi. Zwłaszcza pochlebiały im promienie ultrafioletowe, których działaniu poddawano nieszczęśliwą przez całe miesiące po kilka razy dziennie. Zbolały i dumny z siebie ojciec dochodził czasem do tego, że mówił o córce niby o gwieździe baletu, dla której by się zrujnował. Franciszka nie była nieczuła na taką wystawę; ta która otaczała babkę wydawała się jej zbyt skromna, w sam raz dla choroby na scence prowincjonalnej.
Przyszła chwila, że zaburzenia uremiczne rzuciły się na oczy. Przez kilka dni babka zupełnie nie widziała. Oczy jej nie były wcale podobne do oczu ślepca, nie zmieniły się. To, że nie widzi, zrozumiałem jedynie z jakiegoś specjalnego powitalnego uśmiechu, jaki przybierała kiedy ktoś otworzył drzwi, aż do chwili kiedy się ją wzięło za rękę; uśmiech ten zaczynał się za wcześnie i trwał na ustach, steretypowy, stały, ale zawsze zwrócony wprost, tak aby go było widać ze wszystkich stron, bo nie było już wzroku aby go miarkować, aby mu wskazać chwilę, kierunek, aby go regulować, cieniować, w miarę zmiany miejsca lub wyrazu twarzy wchodzącej osoby; dlatego że był sam, bez uśmiechu oczu, któryby odwrócił trochę od niego czyjąś uwagę, przez co, w swojej niezaradności, przybierał nadmierny akcent, stwarzając wrażenie przesadnej uprzejmości.
Potem wzrok wrócił całkowicie; z oczu, choroba rzuciła się na uszy. Przez kilka dni babka była głucha i bojąc się aby jej nie zaskoczyło czyjeś nagłe wejście, któregoby nie usłyszała, co chwila (mimo iż leżąc do ściany) zwracała gwałtownie głowę ku drzwiom. Ale ruch jej był niezręczny, bo niepodobna się człowiekowi dostroić w ciągu kilku dni do tej transpozycji, aby, jeżeli nie patrzeć na hałasy, to przynajmniej słuchać oczami.
Wreszcie bóle zmniejszyły się, ale zaburzenia mowy wzrosły. Trzeba było kazać babce powtarzać prawie wszystko co mówiła.
Obecnie, czując że jej nie rozumieją, babka przestała wogóle mówić i leżała nieruchomo. Ilekroć mnie spostrzegła, zrywała się jak ci którym nagle zbraknie powietrza; chciała coś przemówić, ale wydawała jedynie niezrozumiałe dźwięki. Wówczas, pokonana własną bezsilnością, pozwalała głowie opaść, wyciągała się na łóżku, z poważną, marmurową twarzą, z bezwładnemi rękami na kołdrze, lub zajęta czysto mechaniczną czynnością, naprzykład wycieraniem palców chustką. Nie chciała myśleć. Potem owładnął ją ciągły niepokój. Wciąż chciała wstawać. Powstrzymywano ją od tego o ile się dało, z obawy aby sobie nie zdała sprawy ze swego porażenia. Pewnego dnia, kiedy ją zostawiono na chwilę samą, zastałem ją stojącą w koszuli, próbowała otworzyć okno.
Pewnego dnia, w Balbec, kiedy uratowano, wbrew jej woli, wdowę która się rzuciła w wodę, babka powiedziała mi (może wiedziona owem przeczuciem, które zdarza się nam czasami wyczytać w tajemniczych mrokach naszego organicznego życia, tak ciemnych ale może odbijających przyszłość), że nie zna większego okrucieństwa niż wydzierać zrozpaczoną istotę upragnionej śmierci i narzucać jej dalsze męczeństwo.
Ledwo mieliśmy czas pochwycić babkę; broniła się matce prawie brutalnie, poczem, zwyciężona, przemocą posadzona w fotelu, przestała chcieć, żałować, twarz jej stała się niewzruszona. Zaczęła starannie usuwać z nocnej koszuli włosy futra, które jej narzucono.
Spojrzenie jej zmieniło się całkowicie. Często niespokojne, żałosne, błędne, nie było to już jej dawne spojrzenie; to było chmurne spojrzenie starej ględzącej kobiety.
Franciszka pytała się tyle razy babki, czy nie chce aby ją uczesać, iż w końcu wyobraziła sobie, że to babka prosiła ją o to. Przyniosła szczotki, grzebienie, wodę kolońską, peniuar. Mówiła: „To nie może zmęczyć starszej pani, że ją uczeszę; choćby człowiek był i słaby, zawszeć może być uczesany”. To znaczy, że nigdy człowiek nie jest na tyle slaby, aby inna osoba nie mogła go uczesać. Ale kiedym wszedł do pokoju, ujrzałem w okrutnych rękach Franciszki, uszczęśliwionej tak jakby właśnie przywracała babce zdrowie, pod żałosną nędzą starych włosów nie mających siły znieść dotknięcia grzebienia, głowę, która, niezdolna zachować narzuconej pozycji, osuwała się w nieustającym zamęcie naprzemian wyczerpania i bólu. Czułem, że chwila gdy Franciszka skończy czesanie, zbliża się; nie śmiałem przyspieszyć tej chwili słowem „dosyć”, z obawy że mnie nie usłucha. Rzuciłem się natomiast ku niej, kiedy, chcąc aby babka sprawdziła czy jest dobrze uczesana, Franciszka w swojem niewinnem okrucieństwie podsunęła jej lusterko. Szczęśliwie zdołałem wydrzeć jej z rąk lustro, zanim babka, przed którą starannie ukryliśmy wszystkie zwierciadła, ujrzałaby przez tę nieopatrzność własny swój obraz, jakiego nie mogła się domyślać. Ale, niestety, kiedy w chwilę potem pochyliłem się aby ucałować to piękno czoło, które tak umęczono, popatrzyła na mnie ze zdziwioną, nieufną, zgorszoną miną: nie poznała mnie.
Wedle naszego lekarza, był to znak, że przekrwienie mózgu wzmaga się. Trzeba było odciągnąć krew.
Cottard wahał się. Franciszka miała przez chwilę nadzieję, że się postawi bańki „rżnięte”. Szukała w mojej encyklopedji ich działania, ale nie mogła znaleźć. Gdyby zamiast „cięte” były „rżnięte”, i tak nie byłaby znalazła; mówiła „rżnięte”, ale pisała (a tem samem myślała że się tak pisze) „żnięte”.
Cottard – ku wielkiemu rozczarowaniu Franciszki – wybrał, bez wielkiej nadziei, pijawki. Kiedy, w kilka godzin później, wszedłem do babki, czarne wężyki przyczepione do karku, do skroni, do uszu, wiły się w jej zakrwawionych włosach niby we włosach Meduzy. Ale na bladej i spokojnej twarzy, całkowicie nieruchomej, ujrzałem szeroko otwarte, promienne i spokojne, jej piękne dawne oczy (może jeszcze