Скачать книгу

z Warszawą. Ale ładniejszy, o – ładniejszy znacznie.

      – Chłopcy, wysiadamy. Wszyscy macie worki i czapki?

      – Mamy – odpowiadają chórem.

      Na dworcu oczekuje już dwanaście wozów drabiniastych, wysłanych słomą i sianem.

      – Ostrożnie na wozach, żeby któremu noga nie dostała się między koła.

      – Ja będę pilnował, proszę pana.

      – Dobrze, pilnuj. – Jazda!

      Słońce wita bladą gromadkę. Dziękujemy ci, dobre słońce i lesie zielony, i łąko wesoła. Dziękujemy wam, dzieci wiejskie, że wybiegacie z chat i uśmiechem pozdrawiacie nasze wozy wysłane sianem.

      – Czy daleko jeszcze, proszę pana?

      – O, tam czernieje nasz las, o, już widać i polankę – o, już i młyn – i czworaki dworskie, i wreszcie – nasza kolonia.

      – Wiwat! Niech żyje kolonia Michałówka! – A więc tak wygląda weranda?

      Wypijają po kubku mleka – i do roboty.

      Myją się po podróży, ubierają w białe kolonijne ubrania, a najbardziej śmieszą ich płócienne czapki. Zabawne czapki, podobne do tych, jakie noszą kucharze. Teraz wszyscy wyglądają jednakowo. A malcy dumni są z otrzymanych szelek.

      – Proszę pana, kiedy dostaniemy chustki do nosa?

      – Chustki jutro, a teraz pakować własne ubrania do worków, worki na plecy – i marsz – do pakamery! – Raz, dwa – raz, dwa. – Tam schowa się worki na cztery tygodnie.

      Rozdział trzeci

      Lewek Rechtleben tęskni. Lewek Rechtleben płacze.

      Takie wszystko dziwne i nowe, tak niepodobne ani do Gęsiej, Krochmalnej, ani Smoczej ulicy.

      Dom parterowy w lesie, ani podwórka, ani rynsztoka. Drzewa jakieś dziwne z kolcami. Łóżka stoją nie przy ścianie, a rzędami, nie w małym pokoju, a w dużej sali, jak ta, gdzie wesela się odbywają. Na obiad była dziwna zielona zupa, a później mleko. Czapki z płótna i szelki do spodni. Wieczorem nogi się myje w długim blaszanym korycie. Trzeba spać samemu w łóżku, poduszka słomą wypchana. I jeszcze okna pootwierane: złodziej wejść przecież może. A mama i tata daleko.

      I Lewek Rechtleben pierwszego zaraz wieczora się rozpłakał.

      Niedługo trwał płacz, bo jakże nie zasnąć po dniu tak pełnym nadzwyczajnych przygód?

      Ale i nazajutrz, gdy po śniadaniu było trochę wolnego czasu, Lewek znów zaczął płakać.

      – Do domu!

      Dlaczego chce jechać do domu? – Może głodny? – Nie, nie jest głodny. – Może mu zimno? – Nie, nie jest mu zimno. – Może sam spać się boi? – Też nie. – Może w domu ma więcej zabawek? – Nie, wcale nie ma zabawek.

      Lewek wie, że tu jest dobrze, bo mu kuzyn i chłopcy na podwórzu opowiedzieli, ale w domu jest mama.

      A więc dobrze: Lewek pojedzie do domu, ale dopiero jutro, bo dzisiaj jest sobota, a w sobotę jeździć nie wolno8.

      I w niedzielę nie mógł pojechać, bo nie było bryczki. Ale jutro już na pewno pojedzie.

      W poniedziałek Lewek nie płakał, ale chciał jeszcze jechać do domu.

      – Dobrze, po obiedzie pojedziesz, ale mama się zmartwi, gdy wrócisz.

      – Dlaczego mama się zmartwi?

      – Bo za drogę będzie musiała zapłacić.

      A ojciec akurat nie robi, bo majster wyjechał – i mama chora, bo się mała siostra urodziła i doktór dużo kosztował.

      Lewek westchnął ciężko i zgodził się grać w domino.

      A potem, wieczorem, znów zaczął trochę płakać, bo przypomniał sobie, że miał na stacji nowy kapelusz, który ojciec chciał zabrać do domu. Ale ojciec pewnie zgubił nowy kapelusz, a kapelusz pół rubla kosztował.

      I podyktował list do ojca, że nie płacze, że nie chce wrócić do domu, że wcale nie tęskni, bo chce być zdrów, żeby tatuś nie miał zmartwienia. I co się stało z kapeluszem?

      Ojciec odpisał, że kapelusza nie zgubił i przyniesie go na stację.

      Lewek dużo razy brał list i oddawał znów do schowania, i przestał zupełnie wybierać się do domu – i coraz mu lepiej wieś się podobała.

      Raz jeszcze miał Lewek zmartwienie: zgubił chustkę do nosa. Jakże jej nie miał zgubić, kiedy tyle szyszek i kamieni nosił w kieszeni? Chustka się prędko znalazła.

      I jeszcze raz jeden strapiony był, ale teraz już z własnej winy: gwizdał i prztykał palcami wieczorem na sali. Kiedy nazajutrz przy śniadaniu pytano, kto wczoraj gwizdał na sali, Lewek pierwszy się przyznał.

      – I prztykałem palcami – dodał i pokazał, jak prztykał.

      Lewek opalił się na słońcu, przybyło mu całych trzy funty9 na wadze, a kiedy wreszcie wracał do domu, obiecał, że na przyszły rok znowu przyjedzie i wtedy płakać nie będzie ani razu.

      Rozdział czwarty

      Forteca. Jajecznica. Burza. Straż ogniowa.

      Gdzie jest stu pięćdziesięciu chłopców, tam musi być wojna. Gdzie ma być wojna, tam musi być forteca.

      Z dawnej fortecy za lasem ślad ledwo pozostał, bo była niska i mała. Teraz powstaną zupełnie nowe cztery boczne forty, wysoki wał dla szpitali, plac dla wziętych do niewoli i okopy pod obóz. A dwa główne wały, broniące dostępu do fortecy, muszą być wysokie przynajmniej na cztery łokcie.

      Mamy dwanaście łopat. Kopacze zrzucają bluzy, zawijają rękawy koszuli i biorą się do pracy. Co dziesięć minut zmiana robotników.

      Korcarz, siłacz, ze starszym Presmanem stają przy pierwszym forcie; Herzman z Frydensonem i Płocki z Kapłanem we dwie łopaty pracują przy drugim; Grozowski, Margules, Raszer i Szydłowski kopią fortecę.

      Chłopcy młodsi i słabsi budują mniej ważne boczne forty. Beznogi Wajnrauch o kuli ma dozór nad lewą częścią terenu, pilnuje, żeby się Bieda nie pobił z kolegami. Bo i o to przy pracy nietrudno.

      Wozy zbudował nam Józef: pociął deskę na kawały, wyborował otwory i poprzeciągał sznury; wozy niepiękne, ale mocne. A gospodyni, dobra pani Papiesz, dała kilka starych kubłów do piasku.

      Wszystkie szyszki idą tymczasem do wspólnego dołu, później rozdzielone będą na dwie równe części, dla obu stron walczących.

      Przychodzą ze wsi: mały Jasiek z Zochą i Mania z jasnym Stachem. Pomagają szyszki zbierać.

      – Raz dwa… Raz dwa…

      Gdzie praca idzie zbyt wolno, tam przybywa na pomoc nowa partia robotników.

      Trąbka: upłynęło dziesięć minut – więc druga zmiana bierze łopaty.

      Do ubijania ziemi służą kamienie. Kierunek, długość i szerokość rowów wskazują sznurki przymocowane wbitymi w ziemię kołkami. Długa deska służy do wyrównania wałów: kładzie się ją na płask i posuwa to w górę, to na dół; deska kraje piasek jak ostry nóż. Resztę udepcze się bosymi nogami.

      Dziś dopiero początek roboty, która trwać będzie ze dwa tygodnie.

      – Raz, dwa…

      Łopaty coraz równiej wznoszą się i opadają.

      – Stój! – Spoczynek.

      Jedzie ostatni transport kamieni, sypią się do dołu

Скачать книгу


<p>8</p>

w sobotę jeździć nie wolno – w tradycji żydowskiej sobota jest dniem świątecznym (szabas), podczas którego nie pracowano ani nie wykonywano niektórych czynności, m.in. nie podróżowano. [przypis edytorski]

<p>9</p>

funt – jednostka wagi obowiązująca dawniej w Polsce (ok. 400 g). [przypis edytorski]