Скачать книгу

yskiej w Warszawie jest niski, stary dom z dużym podwórkiem. Na podwórku zbierają się dzieci, które mają wyjechać na wieś, a w starym domu mieści się Biuro Towarzystwa Kolonii Letnich1.

      Dzieci wyjeżdżają pod opieką dozorców2 do różnych wsi i o każdej można by całą książkę napisać.

      Opowiem wam teraz, co robili na kolonii w Michałówce3 chłopcy żydowscy. Byłem ich dozorcą, nic z głowy wymyślać nie będę – powtórzę tylko, com widział i słyszał.

      Opowieść będzie ciekawa.

      Rozdział pierwszy

      Przed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów.

      Pociąg odchodzi dopiero za godzinę, a już dziesiątki kolonistów kręcą się po dworcu, bujają swymi płóciennymi workami i niecierpliwie oczekują, kiedy zaczniemy ustawiać ich w pary i odprowadzimy do wagonu.

      Kto się spóźni, ten nie pojedzie na wieś, więc się pilnują i rodzice, i dzieci.

      Wczoraj ustawialiśmy się parami na podwórku na Świętokrzyskiej, więc wiadomo, kto w grupie którego dozorcy będzie wywołany z kajetu4.

      I przyglądają mu się uważnie: jaki on, dobry czy zły, wolno czy nie wolno będzie drapać się na drzewa, kamieniami ciskać w wiewiórki i wieczorem hałasować na sali? Tak myślą, rozumie się, ci tylko, którzy już byli na kolonii.

      Nie wiadomo jeszcze, dlaczego jedni chłopcy są czysto umyci i ubrani, a drudzy brudni i zaniedbani, dlaczego jedni rozmawiają głośno, rozglądają się wesoło i śmiało, a drudzy lękliwie tulą się do matki lub usuwają na stronę. Nie wiadomo, dlaczego jednych odprowadza matka i ojciec, i rodzeństwo, dają na drogę pierniki, a drugich nikt nie odprowadza i nic na drogę nie daje.

      Za dwa, trzy dni, gdy się poznamy, o wszystkim już wiedzieć będziemy.

      A tymczasem ustawiajmy się powoli.

      – Pierwsza para: Górkiewicz i Krause.

      Nikt się nie odzywa.

      – Nie ma – odpowiadają z tłumu.

      I już ktoś prosi, aby na miejsce tego, który się nie stawił, zabrać na wieś jego dziecko, takie słabe i biedne. Bo nie wszystkie dzieci są wysyłane, bo słabych i biednych jest o wiele więcej niż miejsc na kolonii. Słońca i lasu by dla nich nie zbrakło, tylko brak Towarzystwu pieniędzy na zakup mleka i chleba.

      – Druga para: Soból i Rechtleben.

      – Jestem! – woła Soból i pcha się przez tłum energicznie, zarumieniony ze wzruszenia, staje uśmiechnięty i pytająco patrzy w oczy.

      – Zuch Soból!… Powiedz prawdę: łobuz jesteś czy nie?

      – Łobuz jestem – odpowiada ze śmiechem i zwracając się do siostry, która go odprowadziła, wydaje rozkaz: „Już dobrze, możesz iść do domu”.

      Ośmioletni chłopiec, który pierwszy raz wyjeżdża sam na wieś, który potrafi się przepchać przez tłum dorosłych i staje umyty czysto, uśmiechnięty, gotów do drogi, musi być zuchem i miłym łobuzem. Tak też było. On najprędzej nauczył się słać łóżko, grać w domino, nigdy nie było mu zimno, na nikogo się nie skarżył, budził się uśmiechnięty i z uśmiechem zasypiał.

      – Fiszbin i Miller starszy – trzecia para.

      – Jest – odpowiedział ojciec Fiszbina prędko, jakby się przestraszył.

      Stali obaj blisko, musieli się bardzo pilnować, musiało ojcu bardzo na tym zależeć, by dziecko wyjechało na wieś.

      – Mały Miller i Ejno. Elwing i Płocki.

      Tymczasem przychodzą spóźnieni.

      Górkiewicz chciał całą noc nie spać, aby się nie spóźnić, a rano ledwo go matka dobudziła i na wpół jeszcze śpiącego przyprowadziła na dworzec. On jeden z całej grupy zasnął w pociągu w drodze.

      – Ósma, dziewiąta, dziesiąta para.

      Rozpoczyna się tłok, prośby, pożegnania.

      – Nie rozchodzić się, bo zaraz idziemy.

      I dzwonek.

      Para za parą, grupa za grupą, przechodzimy przez dworzec, siadamy do wagonów. Kto zaradny i energiczny, ten zajmuje najlepsze miejsce przy oknie i jeszcze uśmiechnie się do rodziców na pożegnanie.

      Dzwonek drugi i trzeci. Starsi śpiewają piosnkę kolonijną o lesie, wesołych chwilach, które tak mile płyną na wsi. I pociąg rusza.

      – Czapki trzymać mocno!

      Zawsze któryś czapkę gubi w drodze. Taki już zwyczaj podróżowania na kolonie.

      Rozdział drugi

      Chłopcy oddają w wagonie pieniądze i pocztówki do schowania. Na wsi przebierają się w kolonijne białe ubrania.

      Nie wychylać się! – Nie pchać się! – Nie śmiecić na podłogę!

      W ciągu pierwszych paru dni chłopcy często słyszą przykre: „nie”, dopóki nie dowiedzą się, czego i dlaczego nie wolno. Potem coraz mniej zakazów, coraz więcej swobody. Choćby chciał nawet dozorca, nie może tak przeszkadzać dobrze się bawić, jak mama, ojciec, babcia, ciocia, a jeszcze nauczycielka lub guwerner5 w domu dzieci bogatych, czasu mu zabraknie na uwagi, rady i napomnienia. Toteż dzieciom weselej na kolonii niż ich bogatym rówieśnikom w pięknych badach, gdzie każdemu małemu dziecku tylu dorosłych przeszkadza wesoło się bawić.

      Tymczasem pociąg z hukiem przeleciał po sąsiedniej linii. Przestraszyli się, odskoczyli od okien, a potem śmiech, uciecha.

      Jednemu bułka z masłem spadła na podłogę – znów radość.

      – O, jaki mały koń – wołają i wszyscy tłoczą się do okien, by spojrzeć na niezwykłe zjawisko.

      Jest to zwyczajny duży koń, tylko stoi daleko na łące i dlatego wydaje się małym. Poznali swój błąd, gdy het w polu zobaczyli małych ludzi i małe domy.

      Przystanek. Znów śpiewają i powiewają chustkami.

      I rozdzwania się śmiech kolonijny – czarodziejski śmiech, który leczy pewniej niż najdroższe lekarstwa i wychowuje lepiej niż najmądrzejszy nauczyciel.

      – Chłopcy, pocztówki i pieniądze oddawać. – Pierwszy w kajecie – Górkiewicz. Ile masz pocztówek?

      Oddaje do schowania dziesięć groszy i cztery karty pocztowe: będzie na nich co tydzień donosił rodzicom, że jest zdrów i dobrze się bawi.

      Bracia Kruki mają razem dwadzieścia groszy. Każdy z braci otrzymał po cztery grosze od rodziców na drogę i po sześć od dziadka.

      – Proszę pana, prawda, że kartofle w ziemi rosną?

      – Ano, prawda. Bo co?

      – Bo on przez okno pokazał jakieś liście i mówi, że to kartofle. A przecież kartofle w ziemi rosną, więc nie można ich widzieć.

      – Później sami zobaczycie, jak rosną kartofle – teraz nie ma czasu… Frydman, ile masz pocztówek?

      – Tylko dwie: rodzice powiedzieli, że dwie dosyć. Pieniędzy nie ma wcale.

      Frydman skłamał: ukrył posiadanego czworaka6, którego mu starszy brat dał przy pożegnaniu.

      Ojciec Frydmana wiele podróżował: był w Paryżu i Londynie – nawet do Ameryki miał jechać. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia dla rodziny i wrócił znów do kraju, by wiele bułek upiec dla innych, zanim na bochenek chleba dla własnych dzieci zarobi. I nie wiadomo, w którym z wielkich miast nauczył się mały syn piekarza nie dowierzać ludziom i nie powierzać im miedzianych czworaków. Dopiero w parę dni później oddał na przechowanie swój niewielki majątek – i często zapytywał dla pewności: „Prawda, że pan ma moje cztery grosze?”

      – Czy jeszcze daleko? – pytają się dzieci,

Скачать книгу


<p>1</p>

Towarzystwo Kolonii Letnich – organizacja stworzona w 1882 r. przez Stanisława Markiewicza (1839–1911), lekarza, higienistę i działacza społecznego. Jej zadaniem była organizacja kilkutygodniowego wypoczynku na wsi dla ubogich miejskich dzieci (osobno dla dziewcząt i chłopców, a także dzieci chrześcijańskich i żydowskich). Siedziba Towarzystwa mieściła się na ul. Świętokrzyskiej 25 w Warszawie od 1904 r. [przypis edytorski]

<p>2</p>

dozorca – tu: opiekun, wychowawca. [przypis edytorski]

<p>3</p>

Michałówka – ośrodek wczasowy Towarzystwa Kolonii Letnich wybudowany w 1902 r. niedaleko Małkini w powiecie ostrowskim (przy linii kolejowej Tłuszcz–Ostrołęka, ok. 3 godzin jazdy pociągiem od Warszawy) nad rzeką Brok (lokalna nazwa Broczysko). Składał się z czterech budynków: dwóch parterowych sypialni połączonych werandą, budynku gospodarczego i osobnej toalety. [przypis edytorski]

<p>4</p>

kajet (daw.) – zeszyt. [przypis edytorski]

<p>5</p>

guwerner (z fr. gouverneur) – nauczyciel. [przypis edytorski]

<p>6</p>

czworak – moneta miedziana o wartości 4 groszy. [przypis edytorski]