Скачать книгу

swoją kolej, zamieniając się przy tym zabawkami, kłócąc, bijąc, baraszkując, czyli jak najlepiej uprzyjemniając sobie czas. Przypomniał też sobie, że chociaż do studni było niecałe dwieście kroków, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny – a najczęściej trzeba go było dopiero stamtąd sprowadzać.

      – Słuchaj, Jim – powiedział – ja pójdę po wodę, a ty tu trochę pomaluj za mnie.

      Jim pokręcił głową i odpowiedział:

      – Nie móc, paniczu. Pani kazać mi iść po wodę i nigdzie się nie zatrzymywać. Ona powiedzieć, że panicz Tomek będzie chcieć, żeby Jim malować za niego, ale ona kazać mi pilnować swojej roboty. Ona sama chcieć uważać na panicza malowanie.

      – Oj, Jim, nie przejmuj się tym, co ona mówi. Zawsze tak gada. Daj mi wiaderko, wrócę za minutę. Ciotka nawet nie zauważy.

      – Nie móc, paniczu. Pani mi głowę urwać, ona na pewno tak zrobić.

      – Ona? Przecież ona nie ma pojęcia o biciu! Najwyżej postuka naparstkiem po głowie. Kto by się tym przejmował! Ciotka tylko dużo gada, ale gadanie nie boli, chyba że zacznie lamentować. Słuchaj, Jim, dam ci moją szklaną kulkę, wiesz, tę białą.

      Jim zaczął się wahać.

      – Biała kulka, Jim, to coś wspaniałego.

      – Ach! Ona być taka śliczna! Ale paniczu, Jim strasznie się bać pani!

      Jim był tylko człowiekiem. Pokusa była za wielka. Odstawił wiadro i stał się właścicielem białej kulki. W chwilę potem uciekał, aż się za nim kurzyło z wiadrem i obolałym grzbietem; Tomek malował z zapałem, a ciotka Polly wracała z pola bitwy z pantoflem w ręce i triumfem w oczach.

      Energia Tomka wkrótce osłabła. Oczyma duszy widział przedsięwzięcia, które planował na dzisiaj i zrobiło mu się strasznie smutno. Niedługo zaczną tędy przebiegać inni chłopcy, wolni, pędzący na różne wspaniałe wyprawy i będą z niego kpić, że musi pracować – sama myśl o tym paliła go żywym ogniem. Wydobył cały swój majątek i poddał go dokładnym oględzinom: szczątki zabawek, szklane kulki do gry i bezimienne rupiecie. Wystarczyłoby tego do opłacenia krótkiego zastępstwa w robocie, ale na pewno nie wystarczyłoby do kupienia choćby pół godziny wolności. Włożył więc z powrotem do kieszeni swoje ubogie skarby i pożegnał się z myślą o przekupieniu chłopców. Nagle, w tej najczarniejszej rozpaczy, spłynęło na niego natchnienie. Potężne, olśniewające natchnienie.

      Wziął pędzel do ręki i z całym spokojem zabrał się do roboty. Właśnie Ben Rogers pojawił się na horyzoncie, ten sam Ben, którego złośliwości Tomek obawiał się najbardziej. Ben nadchodził w podskokach, co dowodziło, że było mu lekko na sercu i że zamierzenia jego były wielkie. Zajadał jabłko, a w wolnych chwilach wydawał z siebie przeciągłe głębokie tony, po których następowały basowe pohukiwania: bom – bom – bom – gdyż był właśnie parowcem.

      Kiedy znalazł się blisko Tomka, zwolnił biegu, zajął środek ulicy, przechylił się na prawo i zaczął majestatycznie dobijać do brzegu, bo przedstawiał w tej chwili okręt „Wielka Missouri” i miał dziewięć stóp zanurzenia. Był równocześnie statkiem, kapitanem, dzwonkiem okrętowym i stał w wyobraźni na własnym mostku kapitańskim, wydając rozkazy i bezzwłocznie je wykonując.

      – Stop, kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń!

      Droga się kończyła, więc zaczął powoli skręcać na boczną ścieżkę.

      – Cała wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń!

      Opuścił ręce i trzymał je sztywno wyprężone przy sobie.

      – Prawa wstecz! Dzyń-dzyń! Uuuuu! – Prawa ręka zataczała teraz wielkie łuki, bo była właśnie kołem sterowym, mającym 30 metrów obwodu.

      – Lewa wstecz! Dzyń-dzyń! Uuuuu! Prawa stop! Wolno naprzód! Dzyń-dzyń-dzyń! Uuuuu! Hej, chłopcy, rzucić kotwicę! Gdzie cuma? Dzyń-dzyń-dzyń! Kotwica rzucona, kapitanie! Szszy! Szszszy! (próbowanie wentyli).

      Tomek malował, nie zwracając najmniejszej uwagi na wspaniały parowiec.

      Ben zdziwił się ogromnie, a po chwili odezwał się:

      – He, he, he! Ale cię wrobili!

      Jedyną odpowiedzią było milczenie. Tomek okiem artysty ocenił ostatnie pociągnięcie pędzla na parkanie, poprawił delikatnie i ponownie w skupieniu ocenił wynik. Ben podszedł do niego. Tomkowi ciężko było ukryć swoją ochotę na jabłko, ale nie odrywał się od pracy.Ben zapytał ironicznie:

      – Co, stary, musisz dzisiaj pracować?

      – Ach! To ty, Ben? Wcale cię nie zauważyłem.

      – Wiesz, idę się kąpać, a ty? Aha, zapomniałem, że ty wolisz pracować…

      Tomek obejrzał kolegę od stóp do głowy i zapytał zdziwiony:

      – Co nazywasz pracą?

      – Jak to, czy malowanie nie jest pracą?

      Tomek znów zabrał się do malowania i odpowiedział niedbale:

      – Może to jest praca, a może i nie. Wiem tylko, że tak się podoba Tomkowi Sawyerowi.

      – Nie gadaj, że lubisz malować parkany.

      Pędzel nie ustawał w pracy.

      – Czy lubię? Głupie pytanie. Nie codziennie trafia się człowiekowi taka gratka, żeby malować parkan.

      To zupełnie zmieniało postać rzeczy i całą sprawę ukazało w nowym oświetleniu. Ben przestał jeść jabłko. Tomek z najwyższą uwagą malował pędzlem po deskach, cofał się, oceniał swoje dzieło, tu i ówdzie poprawiał; sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego tymi czynnościami. Ben śledził każdy jego ruch. Coraz bardziej go to interesowało. Nagle powiedział:

      – Słuchaj, Tomek, daj mi trochę pomalować!

      Tomek zastanowił się przez chwilę. Już miał się zgodzić, ale zmienił zamiar.

      – Nie, Ben, to niemożliwe. Wiesz, ciotce Polly strasznie zależy na tym parkanie, zwłaszcza tutaj, od strony ulicy, sam rozumiesz… Gdyby to było gdzieś za domem, to ostatecznie mógłbyś spróbować, ale w tym miejscu raczej nie… Ciotka jest niemożliwie wymagająca. To musi być zrobione bardzo dokładnie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopaków, znajdzie się choć jeden, który umiałby to zrobić naprawdę porządnie.

      – Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi spróbować! Tylko mały kawałeczek! Ja bym ci pozwolił, gdybym był na twoim miejscu.

      – Ben, zrozum, ja bym ci też pozwolił, ale ciotka Polly! Wiesz, Jim chciał malować – nie pozwoliłem, nawet Sid chciał – też nie pozwoliłem. Zrozum moje położenie. Gdybyś zaczął malować i coś ci nie wyszło…

      – Tomku, proszę cię, będę bardzo uważał! Dam ci kawałek mojego jabłka!

      – No dobrze… albo nie… nie mogę…

      – Dam ci całe jabłko!

      Tomek oddał wreszcie pędzel, z niechęcią na twarzy, a wielką radością w sercu. I podczas gdy niedawny parowiec „Wielka Missouri” pracował w pocie czoła, niedoszły artysta siedział sobie opodal na beczce, machał nogami, zajadał jabłko i upatrywał w myślach nowe niewinne ofiary.

      Materiału nie brakło. Co chwila zjawiali się kolejni chłopcy.Każdy przychodził z zamiarem pośmiania się z Tomka i każdy zostawał, żeby malować. Kiedy Ben się zmęczył, z łaski Tomka przyszła kolej na Billego w zamian za niezupełnie jeszcze podarty latawiec; a gdy i Bill miał już dosyć, prawo bielenia parkanu nabył Johnny za zdechłego szczura i kawałek sznurka, na którym można nim było wywijać. I tak dalej, i tak dalej, godzina za godziną. A kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi,

Скачать книгу