Скачать книгу

wybieg.

      – Och, jest przeuroczy! – wykrzyknęła Karina. Miał czarno-białą sierść i wielkie ślepia, którymi się w nią wpatrywał. – Mogę go pogłaskać?

      – Pewnie. Jest już oswojony i potulny.

      – Jak ma na imię? – Spojrzała na niego z figlarnym uśmieszkiem.

      – Clarence. – Lekko się zaczerwienił i odchrząknął. – Nie mów szefowi. Nie cierpi, gdy nadajemy imiona bydłu mięsnemu.

      – Bydło mięsne, aj. – Skrzywiła się.

      – Możemy wystosować delegację – zasugerował, a Karina wybuchnęła śmiechem.

      Usiadła na sianie obok malucha i pogładziła go ręką po łbie. Cielak położył jej głowę na kolanach, rozkoszując się czułym dotykiem.

      Tymczasem Micah Torrance wrócił do domu i zdziwił się, nie mogąc znaleźć nowej pracownicy. Burt, jego kucharz i złota rączka, który przyjechał niedawno z zakupami, widział, jak Karina idzie za dom. Zaśmiał się i wskazał szefowi stodołę. Danny właśnie stamtąd wracał.

      – Widziałeś nianię? – spytał go Micah.

      – Tak. Jest w stodole z Clarence’em. – Urwał i przygryzł wargę na widok rozbawionej miny szefa.

      – Z Clarence’em. Na litość boską, nie prowadzimy tu minizoo – rzucił krótko.

      – Wiem, proszę pana.

      – Clarence – prychnął Micah.

      Minął Danny’ego, który ewakuował się do swojego wozu, i ruszył w stronę stodoły. Wszedł do środka i stąpając bezszelestnie po ceglanej ścieżce, dotarł do ostatniego boksu. Karina siedziała na sianie i głaskała małego byczka po łbie, obsypując go czułościami.

      Z jakiegoś powodu ten widok go zirytował.

      – Nie przypominam sobie, żeby to należało do twoich zajęć – rzucił szorstko.

      Zaskoczona zerwała się na nogi, strzepując słomę z dżinsów.

      – Panie Torrance! Przepraszam! Byłam ciekawa, co jest w stodole… – odparła, oblewając się rumieńcem.

      Przesunął po niej wzrokiem, jakby ją badał wszędobylskimi dłońmi. Jej dżinsy przylegały we wszystkich właściwych miejscach. Miały klasyczny fason, ale nie maskowały kształtnej figury. Podobnie jak jej zielony sweter, który wręcz uwydatniał jędrne drobne piersi. To, jak zareagował na ich widok, wprawiło go w zakłopotanie.

      – Janey wróciła ze szkoły – oświadczył, szybko się odwracając. – Chce jechać na lodowisko.

      – Tak, panie Torrance.

      Wyszła za nim zażenowana, że straciła poczucie czasu. Szef był niecierpliwym człowiekiem. Miała nadzieję, że kiedyś do tego przywyknie. Przypominał jej dawnego trenera, którego ona i Paul zatrudnili przed kilkoma laty. Uchodził za najlepszego z najlepszych, ale okazał się apodyktycznym furiatem. Gnębił ich niemiłosiernie, stresował i beształ za każdy błąd, który był tego efektem. Znosili jego obelgi przez prawie dwa lata, bo bali się go zwolnić i szukać następcy. Wreszcie przez inny duet łyżwiarski poznali duńskiego trenera, który sprawiał wrażenie miłego, a przede wszystkim nie wrzeszczał, i namówili go, żeby zaczął ich trenować. To dzięki jego pomocy i choreografii zdobyli złoto na mistrzostwach świata. Karina pamiętała, ile nerwów ich kosztowało, żeby powiedzieć swojemu dręczycielowi, że odchodzą. Był wściekły, kiedy się dowiedział, miotał jeszcze gorsze przekleństwa i obelżywe słowa. To było ciężkie rozstanie. Ale musieli to zrobić; nie mogli rozpocząć współpracy z nowym trenerem, dopóki go o tym nie poinformowali. Takie były zasady.

      To doświadczenie pozostawiło po sobie trwałe blizny, a Torrance niewiele się różnił od tamtego człowieka. Był tak samo nerwowy, tak samo… warkliwy. Tak, to dobre słowo!

      – Warkliwy – wymamrotała pod nosem, maszerując na zimnym wietrze ku werandzie.

      Torrance odwrócił się i zmierzył ją wzrokiem spod ronda kapelusza.

      – Warkliwy?

      Zaczerwieniła się.

      – Tak sobie tylko… głośno myślę – wydukała.

      – Warkliwy. – Prychnął, odwrócił się i podszedł do drzwi. – Gdzie masz płaszcz? – spytał.

      – Nie lubię płaszczy – odpowiedziała. – Zimno mi nie przeszkadza.

      Obrzucił ją wzrokiem. Przypominała figurę wyrzeźbioną w lodzie. Posągowa, pełna wdzięku i tajemnic. Ta elegancja – tak, to dobre słowo! – wydawała się wrodzona, zupełnie jakby w jej żyłach płynęła królewska krew. Była niczym lodowa księżniczka, spokojna i niezłomna. Dziwne, że tak ją postrzegał. W dodatku nie przestawała się rumienić. Ile mówiła, że ma lat? Dwadzieścia trzy? Czy to możliwe, żeby w tym wieku była jeszcze niewinna?

      Nie wiedział, skąd te myśli. W końcu był zaręczony, a jego narzeczona, z pozoru chłodna i oficjalna, była ognistą kobietą. Nie powinien tak patrzeć na inną.

      Ta dziwna fascynacja jej osobą tylko go rozzłościła.

      – Lodowisko znajduje się tuż za miastem. Jest otwarte do dwudziestej pierwszej, więc zaraz potem wracajcie do domu – poinstruował Karinę. – Masz komórkę?

      – Tak, proszę pana.

      – Naładowaną? – spytał z błyskiem w oku.

      Jakby zgadł… Karina ponownie oblała się rumieńcem.

      – W samochodzie mam ładowarkę.

      – To zrób z niej użytek – warknął. – Mam nadzieję, że w tej samobieżnej trumnie, którą nazywasz autem, masz jakieś koce, łopatę i wodę.

      Odetchnęła głęboko, nim odparła:

      – Nie, ale będę mieć.

      – Billy Joe cię zaopatrzy. Jeśli utkniesz w śniegu, a tu, wiadomo, sypie już w październiku, to zadzwoń na ranczo i ktoś po ciebie przyjedzie. Tylko naładuj tę komórkę – przypomniał i spojrzał na zegarek. To był rolex. Karina od razu rozpoznała markę. – Muszę jechać po Lindy i na lotnisko. Mamy spotkania w Los Angeles. Opiekuj się moją córką.

      – Ma się rozumieć.

      Mruknął coś ochryple i wszedł do domu.

      – Cześć, tato! – wykrzyknęła Janey i go uściskała. – Znowu wyjeżdżasz? – spytała ze smutnym westchnieniem.

      – Jeśli nie będę pracował, nie będziemy mieli co jeść – zauważył. – No i kto nakarmi Billy’ego Joe? Bez niego Dietrich nam zdziczeje i pożre nas wszystkich we śnie.

      Janey parsknęła śmiechem.

      – Nie zrobiłby tego. Prawda, słodziaku? – zwróciła się do psa, który prawie nigdy jej nie odstępował.

      – Bądź miła dla jak-jej-tam – rzucił, spoglądając na Karinę, żeby wiedziała, że nie jest dla niego na tyle ważna, by zapamiętał jej imię.

      Owszem, zrozumiała aluzję. Była zwykłym meblem.

      – Bezpiecznej podróży! – powiedziała z szerokim uśmiechem.

      – Tak tylko mówisz, a po cichu pewnie mi życzysz, żebym się potknął o moje wielkie stopy i wylądował twarzą w błocie – odparł uszczypliwie. – Ale nie licz na to. Do zobaczenia. Pewnie jakoś w przyszłym tygodniu. Lindy chce się jeszcze załapać na show w nowym nocnym klubie w LA.

      – Pa, tato!

      Uśmiechnął

Скачать книгу