Скачать книгу

Kuznie­cowa była kel­nerką w jed­nej z miń­skich restau­ra­cji. Znacz­nie młod­sza od swego czter­dzie­sto­let­niego męża, poszła za radą przy­ja­ciółki od serca – bufe­to­wej – i napi­sała na męża donos. W tam­tych latach spo­sób ten był o wiele pew­niej­szy niż jaka­kol­wiek zmowa czy pomó­wie­nie, bar­dziej nawet pewny niż jakiś tam kwas siar­kowy – mąż, Moj­żesz Moj­żeszowicz, znikł natych­miast.

      Kuznie­cow nie był zwy­kłym kowa­lem. Pra­co­wał w fabryce, był mistrzem – tro­chę poetą – w swoim zawo­dzie, z tego rodzaju kowali, któ­rzy potra­fili wykuć nawet róże. Narzę­dzia, któ­rymi pra­co­wał, wyko­ny­wał wła­sno­ręcz­nie. Narzę­dzia te – szczypce, dłuta gór­ni­cze, młotki, kamie­niar­skie młoty – odzna­czały się nie­wąt­pliwą ele­gan­cją, uka­zu­jąc miłość mistrza do swego dzieła i zro­zu­mie­nie duszy ukry­tej w mate­riale. Nie była to sprawa syme­trii czy asyme­trii, było to coś głęb­szego, bar­dziej intym­nego. Każda pod­kowa, każdy gwóźdź były pra­wie wytworne, każdy przed­miot wycho­dzący z jego rąk niósł na sobie odbi­cie jego mistrzo­stwa. Pra­cu­jąc nad każ­dym – roz­sta­wał się z nim z żalem: zda­wało mu się, że nale­ża­łoby ude­rzyć raz jesz­cze, zro­bić to lepiej, wła­ści­wiej.

      Mimo że na potrzeby geo­lo­gów nie było wiele pracy do wyko­na­nia w kuźni, Moj­żesz Moj­żeszowicz był bar­dzo ceniony przez kie­row­nic­two. Pozwa­lał sobie nie­kiedy na żarty z wła­dzą, ale wyba­czano mu to przez wzgląd na jego dobrą pracę. Na przy­kład prze­ko­nał kie­row­nic­two o tym, że świ­dry lepiej har­tują się w maśle niż w wodzie i naczel­nik zapo­trze­bo­wał je dla kuźni; oczy­wi­ście w zni­ko­mej ilo­ści. Nie­wiele z tego wrzu­cał Kuznie­cow do wody i wtedy koniuszki świ­drów uzy­ski­wały miękki blask, któ­rego zazwy­czaj nie miały. Resztę masła Kuznie­cow zja­dał wspól­nie ze swym pod­ręcz­nym. Wkrótce donie­siono naczel­nikowi o tych „kom­bi­na­cjach” kowala, ale nie pocią­gnęło to za sobą żad­nych repre­sji. Póź­niej Kuznie­cow, upar­cie zapew­nia­jąc, że „maślane” wier­ce­nie odzna­cza się wysoką jako­ścią, wypro­sił u naczel­nika obrzynki nad­ple­śnia­łych brył masła ze składu. Obrzynki te prze­ta­piał i otrzy­my­wał gorz­kawe nieco, topione masło. Kowal był czło­wie­kiem dobrym i dobrze wszyst­kim życzył.

      Nasz naczel­nik obznaj­miony był ze wszyst­kimi „sub­tel­no­ściami” życia. Podob­nie jak Likurg, zatrosz­czył się o to, aby w jego gospo­dar­stwie w taj­dze było dwóch fel­cze­rów, dwóch kowali, dwóch dzie­sięt­ni­ków, dwóch kucha­rzy, dwóch buchal­te­rów. Jeden z fel­cze­rów leczył, a drugi pra­co­wał jako zwy­kły robot­nik i pil­no­wał, czy jego kolega nie dopusz­cza się przy­pad­kowo jakie­goś bez­pra­wia. Jeśli fel­czer nie­wła­ści­wie posłu­gi­wał się „nar­ko­ty­kami” – róż­nymi „kode­in­kami”, „kofe­in­kami” – zosta­wał zde­ma­sko­wany, uka­rany i wysłany do zwy­kłej roboty, a jego kolega po uło­że­niu i pod­pi­sa­niu aktu prze­ję­cia wpro­wa­dzał się do lekar­skiego namiotu. Zgod­nie z kon­cep­cją naczel­nika, rezer­wowe kadry spe­cja­li­stów nie tylko zapew­niały zmianę w odpo­wied­nim cza­sie, ale rów­nież sprzy­jały utrzy­ma­niu dys­cy­pliny, która oczy­wi­ście od razu by upa­dła, gdyby choć jeden spe­cja­li­sta poczuł, że jest nie do zastą­pie­nia.

      Lecz buchal­te­rzy, fel­cze­rzy i dzie­sięt­nicy zamie­niali się miej­scami zupeł­nie bez­myśl­nie, a już w żad­nym razie nie odma­wiali stopki spi­ry­tusu, nawet gdy czę­sto­wał nim pro­wo­ka­tor.

      Kowa­lowi dobra­nemu przez naczel­nika w cha­rak­te­rze „prze­ciw­wagi” Moj­że­sza Moj­że­szo­wi­cza nie dane jed­nak było chwy­cić za młot. Moj­żesz Moj­żeszowicz był bez zarzutu, na niczym nie można było go przy­ła­pać, a przy tym posia­dał wyso­kie kwa­li­fi­ka­cje.

      On wła­śnie natknął się na ścieżce w taj­dze na nie­zna­nego mu jakuc­kiego psa, podob­nego do wilka; była to suka z pasmem wytar­tej sier­ści na pier­siach, a więc pies pocią­gowy.

      Wokół nie było żad­nej osady ani też żad­nego jakuc­kiego koczo­wi­ska – pies poja­wił się nagle na ścieżce, pora­ża­jąc stra­chem Kuznie­cowa. Moj­żesz Moj­żeszowicz pomy­ślał, że to wilk, i pobiegł z powro­tem, tupiąc butami po ścieżce – za Kuznie­co­wem szli inni ludzie.

      Lecz wilk poło­żył się na brzu­chu i krę­cąc ogo­nem, zaczął peł­znąć w ich kie­runku. Pogła­skali go, pokle­pali po wychu­dłych bokach i nakar­mili.

      Pies pozo­stał u nas. Wkrótce stało się jasne, dla­czego nie odwa­żył się szu­kać swych pra­wo­wi­tych wła­ści­cieli. Suka miała się szcze­nić – jesz­cze tego samego wie­czoru poczęła spiesz­nie wygrze­by­wać jamę pod namio­tem, odry­wa­jąc się tylko na dźwięk ludz­kiego głosu. Każ­demu z pięć­dzie­się­ciu chciało się ją pogła­skać, przy­tu­lić, opo­wie­dzieć i prze­ka­zać swą tęsk­notę za czu­ło­ścią.

      Sam Kasa­jew, pro­wa­dzący prace trzy­dzie­sto­letni geo­log, obcho­dzący nie­dawno dzie­się­cio­le­cie pracy na Dale­kiej Pół­nocy, wyszedł – i nie prze­sta­jąc brzdą­kać na swej nie­od­łącz­nej gita­rze – obej­rzał naszego nowego współ­miesz­kańca.

      – Niech się nazywa Bojec – powie­dział.

      – To suka, Walen­ty­nie Iwa­no­wi­czu – rado­śnie oznaj­mił Sła­wek Ganu­sze­wicz, kucharz.

      – Suka? Ach tak. No to niech się wabi Tamara. – I Kasa­jew odda­lił się.

      Pies jakby uśmiech­nął się w ślad za nim i poma­chał ogo­nem. Tamara szybko nawią­zała sto­sunki ze wszyst­kimi potrzeb­nymi jej ludźmi. Rozu­miała rolę, jaką odgry­wają w naszej osa­dzie Kasa­jew i dzie­sięt­nik Wasy­lenko, poj­mo­wała waż­ność przy­jaźni z kucha­rzem. Na noc kła­dła się obok stróża noc­nego.

      Szybko się wyja­śniło, że Tamara bie­rze jedze­nie tylko z rąk i że niczego nie rusza ani w kuchni, ani w namio­cie, czy są tam ludzie, czy też ich nie ma.

      Ten twardy cha­rak­ter spe­cjal­nie roz­czu­lał miesz­kań­ców osady, któ­rzy wiele widzieli i bywali w wielu sytu­acjach.

      Kła­dziono przed Tamarą na pod­ło­dze mięso kon­ser­wowe i chleb z masłem. Suka obwą­chi­wała te zapasy żyw­no­ści, ale wybie­rała i uno­siła zawsze to samo – kawa­łek solo­nego sybe­ryj­skiego łoso­sia – to, co było jej naj­bliż­sze, naj­smacz­niej­sze i na pewno bez­pieczne.

      Wkrótce suka oszcze­niła się – w ciem­nej jamie poja­wiło się sześć maleń­kich szcze­niąt. Zro­biono im budę i prze­nie­siono je tam. Tamara długo nie­po­ko­iła się, łasiła, krę­ciła ogo­nem, ale widać wszystko było w porządku, szcze­niaki były całe.

      W tym cza­sie zwiad geo­lo­giczny musiał prze­nieść się około trzech kilo­me­trów w góry; od bazy, w któ­rej znaj­do­wały się składy, kuch­nia, kie­row­nic­two, dzie­liło nas około sied­miu kilo­me­trów. Budę ze szcze­nię­tami prze­nie­siono na nowe miej­sce i Tamara dwa, trzy razy dzien­nie bie­gała do kucha­rza, po czym tasz­czyła szcze­nia­kom jakąś ofia­ro­waną przez niego kość. Szcze­nięta i tak by nakar­miono, ale Tamara ni­gdy nie była tego pewna.

      Zda­rzyło się, że do naszej osady przy­był oddział nar­cia­rzy „ope­ra­tywki”, mysz­ku­ją­cych po taj­dze

Скачать книгу