Скачать книгу

– odparł tenże spokojnie.

      – Czy nie można go było doścignąć?

      – Nawet bardzo łatwo, gdyby nie ten przeklęty tramp, z którym się zderzyłem.

      – Fatalna historia, że właśnie herszt nam umknął!

      – No, wy, stary Blenter, najmniej możecie się uskarżać.

      – Dlaczego?

      Stanął, nasłuchując, lecz że wokoło najmniejszy szmer nie zdradzał miejsca pobytu kornela, musiał zawrócić.

      Old Firehand polubił tego dziwacznego człowieka, nie chcąc go więc wobec rafterów zawstydzać, zapytał wziąwszy go na bok:

      – Ależ, Droll, czy nie słyszeliście, jak kilkakrotnie wołałem za wami?

      – Słyszałem zupełnie dobrze – odrzekł grubas.

      – A czemu nie zatrzymaliście się?

      – Bo chciałem schwytać tego draba.

      – I dlatego biegliście za nim w las?

      – Jakże inaczej mógłbym to zrobić? Czy może sądzicie, że wróciłby dobrowolnie i rzucił mi się w ramiona?

      – To nie, ale coś w tym rodzaju. Założę się, że kornel był na tyle mądry, by nie chodzić daleko. Wszedł tylko cokolwiek w las i ukrył się za drzewem, aby wam pozwolić przebiec obok siebie.

      – Jak? Co? Przebiec obok niego? Gdyby to była prawda, to nie mogłoby mi się większe głupstwo przydarzyć!

      – Na pewno tak było! Dlatego wzywałem was, abyście stanęli; gdybyśmy się znaleźli w ciemnościach lasu, położylibyśmy się i nasłuchiwali. Przytknąwszy uszy do ziemi, usłyszelibyśmy jego kroki i moglibyśmy rozpoznać ich kierunek, a gdyby stanął, łatwo byłoby go podejść. Podchodzić wszakże umiecie doskonale. Wiem coś o tym.

      – To się rozumie – odpowiedział Droll, któremu ta pochwała pochlebiała. – Kiedy o tym myślę, zdaje mi się, że macie zupełną słuszność. Byłem wtedy głupi, trochę za głupi. Ale może to naprawię? Co myślicie o tym?

      – Jest to zupełnie możliwe, ale łatwo nam to nie przyjdzie. Musimy czekać do rana i wtedy odszukać jego ślady. Pójdziemy potem za nimi i prawdopodobnie schwytamy go. – To zdanie zakomunikował także rafterom, na co stary Missouryjczyk oświadczył:

      – Sir, ja jadę z wami. Koni zdobyliśmy dosyć, tak że jeden i mnie się dostanie. Rudy kornel jest tym, którego szukam od lat wielu. Teraz mam wreszcie jego ślad, a towarzysze nie wezmą mi za złe, że ich opuszczę. Szkody przy tym także nie poniosę, bo zaczęliśmy robotę dopiero niedawno.

      – Bardzo mi to miłe – odpowiedział Old Firehand. – Zresztą chcę wam wszystkim uczynić pewną propozycję.

      – Jaką?

      – O tym później. Teraz mamy coś ważniejszego do roboty; musimy udać się do waszego baraku.

      – Dlaczego nie mamy tu pozostać do rana, sir?

      – Ponieważ wasza własność jest w niebezpieczeństwie! Po kornelu można się wszystkiego spodziewać; może bardzo łatwo wpaść na myśl odwiedzenia waszej chaty.

      – Rany boskie! To byłoby fatalne! Mamy tam narzędzia i broń zapasową, a także proch i ładunki. Prędko, spieszmy tam!

      – Bardzo dobrze! Idźcie przodem, Blenter, i weźcie jeszcze dwu ze sobą. Reszta pójdzie za wami z końmi i jeńcami: drogę będziemy sobie oświecać łuczywem, które zabierzemy z ogniska.

      Bystry myśliwy osądził rudego kornela zupełnie słusznie; ten rzeczywiście, znalazłszy się w lesie, ukrył się za drzewem; słyszał, jak Droll przebiegł obok niego, i widział, że Old Firehand powrócił do ogniska. Ponieważ Droll obrał kierunek nie ku barakowi, rudy prędko wpadł na pomysł, aby się cicho oddalić w tamtą stronę, i spiesznie skierował swe kroki ku wzgórzu. Przyszło mu na myśl, jak wielką korzyść może mu przynieść zawładnięcie barakiem, a że był już tam, nie bał się, iż zabłądzi. Barak zawierał z pewnością większą część własności rafterów i kornel mógł się na nich pomścić. Dlatego przyspieszył kroku, o ile na to ciemności pozwalały.

      Przyszedłszy na górę, przede wszystkim stanął nasłuchując; było przecież możliwe, że pozostał tam który z rafterów. Ponieważ jednak wszędzie panowała cisza, zbliżył się ku drzwiom baraku. Właśnie miał zbadać, w jaki sposób zostały zamknięte, kiedy nagle chwycono go za gardło i rzucono na ziemię. Kilku ludzi klęczało nad nim.

      – Mamy przynajmniej jednego i ten nam za wszystko zapłaci! – odezwał się któryś.

      Kornel poznał głos mówiącego i zdumiał się, lecz zarazem ucieszył; uczynił gwałtowny wysiłek, aby oswobodzić gardło, i udało mu się wykrztusić:

      – Woodward! Czyś oszalał? Puść mnie, do wszystkich diabłów!

      Woodward był to poddowódca trampów. Poznał głos kornela i puścił go.

      – To kornel! – zawołał, odepchnąwszy innych. – Naprawdę kornel! Skąd się zjawiasz? Sądziliśmy, żeś został schwytany!

      – Tak było – dyszał rudy, prostując się – ale uciekłem. Czy nie mogliście być ostrożniejsi? O mało nie zadusiliście mnie! Co robicie tutaj?

      – Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo tam w dole.

      Jest nas trzech; gdzie są inni, nie wiemy. Widzieliśmy, że rafterzy pozostali przy ognisku, więc postanowiliśmy przyjść tutaj i wypłatać im figla.

      – Słusznie! Ta sama myśl i mnie przywiodła. Chętnie spaliłbym im budę!

      – Taki zamiar mamy i my, ale przedtem należy zobaczyć, co chata zawiera. Może znajdziemy coś potrzebnego dla nas?

      – Na to trzeba światła. Te łotry zabrały mi wszystko, a wewnątrz możemy szukać do sądnego dnia, zanim znajdziemy krzesiwo.

      – Zapominasz, że mamy swoje, bo nas przecież nie ograbiono.

      – To prawda! A przekonaliście się, czy nie ma tu jakiejś zasadzki?

      – Żywej duszy nie ma; otworzenie drzwi pójdzie łatwo i właśnie mieliśmy wejść do środka, gdy ty nadszedłeś.

      – Prędko więc do dzieła, zanim te łotry wpadną na myśl powrotu.

      Woodward odsunął zasuwę i weszli do chaty. Przymknąwszy za sobą drzwi, zapalili światło i świecili wokoło po całej izbie. Nad pryczami były umieszczone deski, a na nich leżały świece z łoju jeleniego, jakie westmani sami sobie sporządzają. Każdy z czterech drabów zapalił jedną i zaczęto pospiesznie szukać przydatnych przedmiotów.

      Było tam kilka strzelb, rożki pełne prochu, siekiery, topory, piły, noże, kartony z nabojami, mięso i inne prowianty. Każdy z trampów brał to, czego potrzebował lub co mu się podobało. Skończywszy plądrowanie, wetknęli płonące świece w trawę, pokrywającą łóżka; ta natychmiast się zajęła. Podpalacze wybiegli na pole, pozostawiając drzwi otwarte, aby ogień miał dostateczny dopływ powietrza, i stanęli nasłuchując. Lecz słychać było jedynie trzask ognia i szum drzew.

      – Jeszcze nie nadchodzą – odezwał się Woodward. – Co teraz?

      – Naturalnie, musimy szybko wiać – odparł kornel.

      – Ale dokąd? Nie znamy przecież okolicy.

      – Rano poszukają naszych śladów i pójdą za nimi; byłoby mądrzej wcale ich nie zostawiać.

      – To niemożliwe, chyba w wodzie.

      – Tak. Popłyniemy wodą.

      – Ale na czym i jak?

      – W

Скачать книгу