Скачать книгу

telewizji.

      – Podobno była pani na miejscu zdarzenia.

      – Jak by to powiedzieć… tak.

      – Proszę opowiedzieć, co się stało.

      – Jak by to powiedzieć… rano razem z matką, no bo ojciec jest SOŁTYSEM i nie ma czasu, zajmuje się tyloma ważnymi sprawami, na przykład tymi kotami, co to je zabili, no normalnie rządzi tutaj…

      – Ale co się wydarzyło o poranku?

      – Jak by to powiedzieć… no więc poszłyśmy z matką do kościoła, a tam wszystko pozamykane. Najpierw myślałyśmy, że ksiądz zaspał, więc poszłyśmy do niego do domu, to znaczy na plebanię.

      – Tak, i co się okazało? Ksiądz faktycznie zaspał?

      – A gdzie tam! Jak by to powiedzieć… proboszcz już chodził po domu cały zdenerwowany, da pani wiarę? Ktoś klejem pozaklejał wszystkie okna i drzwi. Kropelką jakąś czy czymś. No mówię pani, ruszyć się nie dało.

      – Tak?

      – No to poleciałam po Maćka od Wójcików, bo on stolarz, to myśleliśmy, że coś poradzi.

      – I pomógł?

      – Jak by to powiedzieć… tak jakby, bo trzeba było okno od ogrodu wybić, no mówię pani, co to się narobiło. Ludziska spod kościoła przyszli, bo i kościół zamknięty. A potem się okazało, że w kościele też wszystko poklejone. Da pani wiarę?

      – Wszystko? Co pani ma na myśli?

      – Jak by to powiedzieć… drzwi sklejone z futryną. Zamki klejem zalane, a jakby tego było mało, wejście do zakrystii też zaklejone.

      – Czy mieszkańcy kogoś podejrzewają? Ksiądz miał jakichś wrogów?

      – Jak by to powiedzieć… trudno stwierdzić. Proboszcz to niby dobry człowiek, ale co niektórzy to do kościoła chodzić nie chcą, to może kto z nich? A wie pani, że jak by to powiedzieć… to te drzwi i okna to nie wszystko, bo jak Maciej od Wójcików drzwi wyważył, to na ołtarzu wszystko było sklejone. Świeczniki z obrusem, a i ta, no… Biblia też posklejane kartki miała, nawet otworzyć się jej nie dało.

      – A co mieszkańcy na to wszystko?

      – Jak by to powiedzieć… no, martwią się. Bo to nie wiadomo, co komu do głowy przyjdzie. Żeby to już nawet proboszcza nachodzić? I jeszcze te koty pomordowane.

      – Jakie koty?

      – Jak to, nie słyszała pani? No zabite koty, co to pod moim domem znaleźli. Mojego ulubionego Puszka.

      – To bardzo interesujące. Co dokładnie się stało? Ma pani jakichś wrogów?

      – Jak by to powiedzieć… no, we wsi to mnie albo podziwiają, albo nie lubią.

      – A to dlaczego?

      – No, niech pani na mnie spojrzy…

      Zdziwiona dziennikarka, sama ubrana w proste dżinsy i jasną koszulową bluzkę, ozdobioną małą apaszką, omiotła wzrokiem wbitą w dwa rozmiary za małą, obcisłą koronkową sukienkę Aśkę, która z koncertowym makijażem Amy Winehouse właśnie rozpoczynała dzień. Chyba nie pojmowała, w czym rzecz, ale rozmówczyni przyszła jej w sukurs.

      – No i co? Sama pani widzi. Bo mi tu wszyscy zazdroszczą. Jak by to powiedzieć… jak człowiek o siebie dba, jest atrakcyjny i zadbany, to od razu ma wrogów.

      Wianuszek ludzi, który gromadził się wokół nich od dłuższego czasu, zafalował zaintrygowany tym, co usłyszał. Część kobiet zdawała się nie rozumieć ostatniej kwestii, natomiast trzy stojące obok siebie przyjaciółki, dawne koleżanki Aśki z podstawówki, aż się zapowietrzyły z oburzenia.

      Tymczasem do zgromadzonych dołączył ksiądz i skradł Aśce show. Jak kwiecistą mantrę powtarzał to, co wszyscy już podsłuchali, dodając, że drzwi od strony kierowcy w jego granatowym oplu również zostały zaklejone.

      – Czy ksiądz kogoś podejrzewa?

      – Nie, niestety nie. To dzieło szatana. Szaleńca, który słucha podszeptów złego. Choć trudno w tej chwili podsumować koszty napraw, straty niewątpliwie są ogromne. W dodatku nie została dzisiaj odprawiona poranna msza święta.

      Teresa przepychała się wśród sąsiadów łokciami, koniecznie chcąc się znaleźć jak najbliżej źródła zamieszania. Wpatrzona w mikrofon jak mistyk w cud, chłonęła całą sobą każde słowo.

      Nareszcie spełniło się jej marzenie. Znalazła się w odpowiednim miejscu i we właściwym czasie. Jako jedna z pierwszych szarpała o poranku za mosiężną klamkę kościoła, a ta nie poddawała się ani jej naciskom, ani naporowi silnej, spracowanej dłoni sąsiada.

      Nie rozumiała, co się dzieje, ale dała się ponieść emocjom i teraz rozprawiała z mądrą miną o tym, jak to nie dało się wejść do kościoła, jak Bóg ukarze grzeszników i co to się porobiło.

      – Pani kochana, to już nawet na kościół nastają.

      – Co to się dzieje.

      – A może jednak proboszcz ma coś na sumieniu?

      – Co też Wolska opowiada. Nasz proboszcz to porządny chłop jest.

      – Nigdy nic nie wiadomo.

      Dzięki obecności kamer ludzie nareszcie odeszli od budynków kościoła i plebanii, gdzie z pełnym zaangażowaniem macając i dotykając kolejnych elementów stolarki, zostawiali całe stada odcisków palców, zacierając ewentualne ślady.

      Na razie niczego nie znaleziono. Ani opakowań po kleju, ani śladów włamania, ani żadnych niecodziennych odcisków na zagrabionej ziemi koło kościoła. Zresztą i tak nie miało to znaczenia, bo chaotycznie krążący głównie wokół własnej osi tłum skutecznie zniszczył wszystko, co z punktu widzenia postępowania dowodowego mogło być istotne.

      Poruszenie we wsi było tak duże, że część ryczących gardłowo krów została wyprowadzona na łąki później niż zwykle, a poza Maćkiem od Gazdów nikt nie wyjechał traktorem w pole. W centrum zamieszania, niczym poszukujące dżdżownic kwoki, kręciły się i przekrzykiwały kobiety, natomiast mężczyźni w starych, przybrudzonych kaszkietach, popalając tanie papierosy, skupiali się w niewielkich grupach w bezpiecznej odległości od kamer, podpierając płoty okolicznych zagród.

      Dziennikarze jeszcze chwilę pokręcili się po okolicy, a następnie, zaproszeni na herbatę, zniknęli w domu sołtysa. Aśka, dumnie wypinając pierś, nie odstępowała ich na krok. Z zadowoloną miną zamknęła za sobą drzwi, machając ręką gapiom.

      Plotkujący tłumek powoli rozchodził się do swoich zajęć. Ludzie wracali do domów, opowiadając o tym, jak to zrobiło się tu niebezpiecznie. Wzajemnie się nakręcali i straszyli, tak że niewiele brakowało, by we wsi wybuchła panika.

      Teresa nie za bardzo wiedziała, co z sobą począć. W mrukliwym Leonie nie widziała wdzięcznego słuchacza, który byłby emocjonalnie zaangażowany w wydarzenia z życia wioski, raczej skwitowałby je jak zwykle stwierdzeniem, że to takie wygłupy młodych i nic więcej.

      Dlatego po chwili namysłu skierowała ciężkie kroki w stronę usytuowanego nieco na uboczu sklepu wielobranżowego, w którym pracowała jej córka. Wąska asfaltowa droga, z jeszcze węższym chodnikiem porośniętym chwastami gnieżdżącymi się między kostkami bruku, prowadziła prosto na pusty parking przed sklepem. Nawet o tak wczesnej porze słońce prażyło niemiłosiernie, co w zestawieniu z nadwagą Teresy sprawiało, że coraz bardziej oblewała się potem. Głucha i obojętna na letnie wdzięki okolicy niczym taran wbiła się w otwarte na oścież drzwi sklepu. Zaplątała się w zasłonkę z plastikowych

Скачать книгу