Скачать книгу

rękę uciąć, że zamykał je na łańcuch, który teraz zwisał smętnie. Zdało mu się, że jeszcze się kołysał.

      Lis by sam sobie nie otworzył. Mocniej ścisnął trzonek siekiery.

      Na sztywnych nogach zbliżył się do stodoły, zajrzał. Chwilę trwało, zanim wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zanim w sączącym się między deskami świetle księżyca zaczął rozpoznawać kształty. Nic się nie poruszyło. Chwycił grabie, szturchnął siano. Nic. Tylko mysz śmignęła mu między nogami.

      „Duchy”, sapnął. Przemykają cienie po miedzach. Czasem coś z pola ginie: główka kapusty, parę marchewek, kalarepa. Czasem kura. W lesie ktoś widział dym. Lisy raczej nie palą ognisk.

      Zamknął ostrożnie wrota stodoły. Stanął na środku podwórza, próbując dostrzec ruch. Wychwycić dźwięk. Coś ucięło go w szyję, klepnął się w kark, poczuł na dłoni coś ciepłego. Zaklął, podniósł rękę do oczu, wytarł w spodnie.

      „Sen mara, Bóg wiara”, mruknął do siebie.

      Skrzypnięcie drzwi zabrzmiało w ciszy jak wybuch. Nalał do miski mleka, sięgnął po kromkę chleba. Duchy, cienie, lisy, myszy. Wszystko to boże stworzenia. Zostawił miskę za wrotami stodoły, tym razem ich nie zamykając.

      Siekierę odłożył w sieni i wrócił do łóżka. Gdy zasypiał, miał wrażenie, że Maryja z obrazu uśmiechnęła się do niego smutno.

      W blasku księżyca zalśnił miecz przebijający jej gorejące serce.

      .

      Dąbrowa Tarnowska-Ruda,

      sierpień 1988 roku

      Chłopiec stał w sieni i nie mógł się zdecydować. Jasny pokój z rozsypanymi na podłodze klockami kusił zabawą w kręgu mlecznego światła lampy. Ale mrok za drzwiami też wzywał.

      Mężczyzna wyszedł z kuchni i zastygł z papierosem w ustach, patrząc na chłopca.

      – Co tam?

      – Dziadziu, bo ja... – Chłopiec nabrał powietrza i zaczął nawijać na palec brzeg sweterka. – Bo ja się bawiłem w sadzie, to znaczy budowałem na Marsie stację kosmiczną jak w Gwiezdnych wojnach, koparką, a potem babcia zawołała mnie na racuchy, i ja zjadłem te racuchy, ale zrobiło się ciemno i jak wróciłem do bazy, to się okazało, że moi kosmonauci zostawili na Marsie koparkę, i ona tam leży, i ja teraz nie wiem, bo mógłbym pójść, ale...

      – Boisz się sam lecieć na Marsa? – zapytał dziadek.

      – No niby nie, bo w kosmosie to ja się nie boję, tam jest zawsze ciemno i Han Solo się nie boi, ale w sadzie... – Chłopiec zawiesił głos i rzucił błagalne spojrzenie.

      – To chodź, mały.

      Mężczyzna wziął go na ręce. Chłopca owionął zapach tytoniu, potu i wsi, ni to mleka, ni to ziemi, ni to zwierząt. Poczuł dotyk szorstkiego, pokrytego krótką siwą szczeciną policzka, chropowatych, żylastych dłoni, grubego materiału koszuli, mocny uścisk spracowanych ramion. Zesztywniał i wywinął się jak piskorz. Mężczyzna spoważniał, postawił chłopca na ziemi i chwycił za rękę, zabrał z półki płaską latarkę. Wyszli w parny wieczór.

      – Nie, ja się wcale nie boję kosmosu – opowiadał dalej chłopiec, ściskając kurczowo dłoń dziadka, gdy szli w stronę sadu. – Ale tutaj mogą być wampiry. No i tu jest las, to mogą być wilkołaki albo czarownica, albo upiór jak w „Scooby-Doo”, mnie to się śnią czasem takie straszne rzeczy, mumie albo duchy...

      – Sen mara, Bóg wiara – mruknął dziadek.

      Chłopiec ciągnął go pod czereśnię. Szli coraz wolniej, przed nimi pełzł snop światła. Aż wreszcie stanęli kilka kroków od drzewa.

      – Przypatrz się, jest twoja koparka, idże po nią.

      Chłopiec ostrożnie puścił dłoń dziadka. Zrobił kilka kroków w trawę, z której podnosiła się pachnąca owocami wilgoć. Odwrócił się. Dziadek stał na tle wieczornego nieba, patrzył gdzieś w przestrzeń, w stronę kępy drzew podświetlonej ginącym za horyzontem światłem zmierzchu. Przez światło latarki chłopiec nie widział jego twarzy, tylko zarys gestu, jakby dziadek żegnał się znakiem krzyża albo może odganiał gza.

      Rozejrzał się, podniósł koparkę i otrzepał ją z ziemi. Przytulił zabawkę do piersi, puścił się pędem i przypadł do kolan mężczyzny.

      – Widzisz, dziadku? Wcale że się nie bałem! – zawołał. – A tam mogły być wampiry! Albo wilkołaki! Albo...

      – Bać to się trza tylko ludzi – przerwał mu dziadek. Ruszyli w stronę domu, przyzywającego chrypiącym głosem radia, pachnącego racuchami z jabłkiem, rozświetlonego mlecznym światłem lampy. Chłopiec opuścił głowę, musiał patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć. Próbował nadążyć za dziadkiem, który trzymał jego rękę w wilgotnym uścisku.

      Dziwne. Niby dziadek niczego się nie boi, a ucieka do domu, jakby go coś goniło.

      .

      Aż dotąd pomagał mi zdumiewający dar zapominania.

      Albert Camus, Upadek

      (przeł. Joanna Guze)

alef

      ROZDZIAŁ 1

      Bastian wyszedł przed dom i otworzył bramę. Ogrodzenie było gotowe, brakowało tylko dzikiego wina, żeby sąsiedzi nie zaglądali. Wszystkich nagle zaczęło interesować, co się dzieje na podwórku – a działo się dużo, bo remont szedł pełną parą. Bastian czekał, aż ktoś przyniesie sobie popcorn i leżak. Inna sprawa, że dokładnie tak Dąbrowę Tarnowską zapamiętał: sąsiedzi u płotu, zioranie przez bramę, kontrolny rzut oka każdego, kto przechodził poboczem albo jechał na rowerze.

      Czarny motor zatrzymał się na skraju pokrytego piaskiem podjazdu. Dalej rozciągało się rozjeżdżone gąsienicami maszyn budowlanych podwórze.

      – Cześć, gdzie zgubiłeś Ankę? – zapytał Bastian, patrząc na puste siodełko za plecami motocyklisty, gdy ten zdjął kask i kiwnął mu głową na powitanie.

      – Jedzie. – Gerard przeczesał palcami płowe włosy i odruchowo poklepał się po kieszeniach kurtki. Wygrzebał paczkę gum do żucia, wsunął jedną w usta.

      – O, zdała? Za którym razem?

      – Nie pytaj. Drażliwy temat. To twoje? – Gerard wskazał podbródkiem na dom.

      – Nie, teraz już siostry – odpowiedział dziennikarz. – Robię tu za ciecia, póki ona siedzi w Stanach. Chcesz zobaczyć?

      Ruszyli w głąb podwórka. Mały wiejski dom z cegły, ale odnowiony zgodnie z najnowszą modą z pisemek o dizajnie. W kolorystyce szarość i czerwień. Okiennice ze szczotkowanego drewna, blaszany gont na dachu. Grunt wokół domu był już splantowany, ziemia przygotowana do wysiania trawy i zasadzenia roślin.

      Spojrzenie Gerarda prześlizgnęło się bez entuzjazmu po domu i powędrowało ku zabudowaniom. Przystanął, zmrużył oczy. Porośnięty gdzieniegdzie mchem dach zapadał się nieco pośrodku, ale harde deski ścian sugerowały, że budynek jeszcze chce tu postać. Gerard podszedł do wrót i uchylił je na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Z wydeptanego klepiska podniósł się obłoczek pyłu, z wnętrza buchnęło gorącem. Zapachniało starym drewnem, słomą i kurzem – wonią, której nie da się z niczym pomylić.

      – A to? – zapytał.

      – Stodoła. – Bastian wzruszył ramionami. – Jeszcze nie wiem,

Скачать книгу