Скачать книгу

dla nabrania oddechu, Mazie wtrąciła przesadnie miłym głosem:

      – Proszę przekazać panu Vaughanowi, że skoro tak szalenie zależy mu na kupnie mojej nieruchomości, niech zajrzy i omówi to ze mną osobiście. To mój warunek.

      I tradycyjnie rozłączyła się.

      Gina, która polerowała olbrzymi srebrny serwis do kawy, zwykle stojący na wystawie, zeskoczyła z drabinki po środek do czyszczenia sreber.

      – No proszę, nie rzuciłaś od razu słuchawką – zauważyła. – Idzie lepsze.

      – Byłam wręcz obrzydliwie uprzejma – przyznała Mazie.

      – Ludzie zwykle cenią uprzejmość.

      – Prawda. Chociaż nie zawsze. Zobaczymy, co się stanie. Jeśli J.B. tak zależy na tym miejscu, będzie się musiał pokazać.

      Gina zbladła i machnęła ręką, jakby rąbała tasakiem.

      – A tobie co znowu? – zdziwiła się Mazie.

      Przyjaciółka syknęła, oczy niemal wyszły jej z orbit. Mazie odwróciła się, sprawdzając, co doprowadziło Ginę do takiego stanu.

      Do sklepu weszła grupka kobiet w średnim wieku, co zasygnalizowało brzęczenie dzwoneczka nad drzwiami. Między nimi był J.B. Vaughan, wyższy od nich o dobre piętnaście centymetrów.

      – Chyba zaskoczył ją mój widok – odezwał się z krzywym uśmiechem. – Witaj, Mazie. Kopę lat.

      Jego głos ociekał miodem. Dlaczego brzmiał tak cholernie seksownie?!

      Facet wyglądał jak marzenie. Miał na sobie drogie dżinsy i jeszcze droższe włoskie mokasyny. Jego szerokie bary okrywała rozpięta lniana marynarka, spod której wystawał śnieżnobiały T-shirt na tyle opięty, by uwydatnić twarde mięśnie brzucha.

      O Boże! Zażądała, żeby się zjawił osobiście, ale nie wiedziała, w co się pakuje!

      Przełknęła ślinę, by ukryć zmieszanie.

      – Witaj, J.B. – Szybki rzut oka na zegarek powiedział jej, że nie mógł się tu zjawić tak szybko po rozmowie z agentką. Widocznie przewidział jej żądanie. – Rozmawiałeś rano z agentką?

      Zmarszczył czoło.

      – Ależ skąd. Wracam z siłowni. Dlaczego pytasz?

      Mazie znowu przełknęła ślinę.

      – Bez powodu.

      W tym momencie zadzwonił jego telefon.

      Mazie dałaby głowę, że wie, kto dzwoni – szeroki uśmiech na jego twarzy świadczył o tym, że agentka od nieruchomości właśnie przekazała mu jej żądanie.

      Szlag by trafił! To ona miała rozdawać karty… zmusić go, by ją błagał osobiście. A tymczasem wytrącił jej broń z ręki, przychodząc z własnej woli, a nie dlatego, że zmusiła go do takiego kroku. Zagotowała się ze złości.

      – Czego chcesz, J.B.? Jestem zajęta.

      Uniósł brwi.

      – Czyszczeniem gabloty? To chyba poniżej twoich kompetencji?

      – Mój sklep, moja sprawa, co tu robię.

      – Przepraszam – mruknęła Gina, przeciskając się między nimi. – Muszę się zająć klientkami.

      Mazie powinna przedstawić J.B. swoją rudowłosą przyjaciółkę. Mogli się wprawdzie kiedyś spotkać, choć to mało prawdopodobne. Ale Gina nie chciała być świadkiem ich emocjonalnej przepychanki.

      J.B. wyciągnął celofanową torebkę.

      – Dla ciebie, Mazie. Jonathan mówił mi kiedyś, że je lubisz.

      Spojrzała na znajome logo i skrzywiła się, wyczuwając podstęp.

      – Przyniosłeś mi pralinki?

      – Tak jest, szanowna pani – rzucił, wciąż wyciągając do niej prezent.

      – Sprzedają je dwa kroki stąd. Sama potrafię sobie kupować słodycze.

      Jego uśmiech zgasł, w oczach zamigotały gniewne błyski.

      – Liczyłem na podziękowanie. Szkoda, że oszczędzano ci lania w dzieciństwie. Jedyna córka, to i rozpieszczona…

      Wstrzymała dech. Cios był nieoczekiwany, za to celny.

      – Wiesz, że to nieprawda.

      Zrobił skruszoną minę.

      – Przepraszam, Mazie, przy tobie zawsze muszę palnąć coś głupiego. To tylko słodycze na zgodę. Nie mam złych zamiarów, słowo.

      Wzięła torebkę pralinek i odstawiła na gablotę za plecami. Stali prawie na końcu sklepu, obok gabloty z męskimi sygnetami. Na szczęście obecni w sklepie klienci radzili sobie sami i nie potrzebowali jej pomocy.

      – Dziękuję za słodycze – powiedziała. – Czy to wszystko?

      J.B. gapił się na nią z niedowierzaniem.

      – Oczywiście, że to nie wszystko. Uważasz, że nie mam do roboty nic lepszego niż wałęsać się po mieście i rozdawać czekoladki przypadkowym kobietom?

      Wzruszyła ramionami.

      – A kto cię tam wie?

      Patrzenie, jak J.B. gotuje się ze złości, sprawiło jej taką frajdę, że szybko odzyskała równowagę. Nareszcie była górą!

      Po dłuższej chwili rozluźnił się i westchnął.

      – Chciałbym ci pokazać jedną z moich nieruchomości przy Queen Street. Od razu podwoiłabyś metraż, a powierzchnia magazynowa jest sucha i czysta. Poza tym na piętrze jest olbrzymi apartament, gdybyś kiedyś postanowiła wynieść się z Casa Tarleton.

      Perspektywa własnego mieszkania była kusząca, ale ona i Jonathan nie potrafili zostawić ojca samego. Głupota, bo był w ich życiu prawie nieobecny, tak duchowo jak fizycznie. A jednak czuli się za niego odpowiedzialni.

      Gina dawała jej rozpaczliwe znaki nad ramieniem J.B.

      Mazie postanowiła z nim pograć. Niech pomyśli, że naprawdę rozważa jego propozycję, a wtedy utrze mu nosa.

      – Zgoda – powiedziała. – Obejrzeć nie zaszkodzi.

      Jego reakcja na te słowa zdradzała zdumienie, ale i podejrzliwość.

      – Kiedy?

      – Choćby teraz.

      – A sklep?

      – Dadzą sobie radę. – Nie kłamała. Była właścicielką i dyrektorem, ale oprócz Giny zatrudniała dwie osoby na pełen etat i trzy na pół etatu.

      J.B. skinął głową.

      – Wobec tego ruszajmy, zaparkowałem na zakazie.

      – Jedź sam. Wyślij mi esemesa z adresem, dojadę za kwadrans. Muszę tylko wziąć płaszcz i torebkę.

      – Mogę zaczekać.

      – Wolę pojechać swoim samochodem, J.B.

      Zmrużył oczy.

      – Dlaczego?

      – Dlatego. Boisz się, że nie przyjadę? Przecież obiecałam.

      Zacisnął zęby. Widziała, że jest zły, ale milczał.

      – No co? – szepnęła, świadoma, że mają widownię.

      – Nic, Mazie. Nic takiego. – Wyjął z kieszeni telefon i niecierpliwie wystukał treść esemesa. – Wysłałem ci adres. Do zobaczenia wkrótce.

      Powinien

Скачать книгу