Скачать книгу

przełknęła ślinę i otrząsnęła się we wspomnień.

      – Kiedy byliśmy nastolatkami, złamał mi serce i zachował się jak dupek, więc… Nie chcę mu dawać niczego, na czym mu zależy.

      – Jesteś nielogiczna.

      – Możliwe.

      – Pal licho pieniądze, ale chyba proponował ci dwie inne lokalizacje idealne na nasz sklep, nie? I chce ubić interes od ręki. Na co czekasz, Mazie?

      – Na to, żeby mnie błagał.

      J.B. wykupił wszystkie tereny położone na odcinku dwóch ulic wzdłuż promenady Battery. Zamierzał je odrestaurować, oczywiście pod kierunkiem konserwatora zabytków. Na poziomie ulicy miały być wystawy szpanerskich sklepów, urocze, w stylu Południa i niepowtarzalne, a na piętrach chciał urządzić luksusowe apartamenty z widokiem na malowniczy port i Fort Sumter. Na drodze stała mu tylko Mazie.

      Gina pomachała ręką przed twarzą przyjaciółki.

      – Przestań się zawieszać. Rozumiem, że chcesz dopiec wrogowi z lat szczenięcych, ale chyba nie będziesz blokowała faceta tylko dla zasady?

      Mazie zazgrzytała zębami.

      – Nie wiem, czy chcę mu sprzedać dom. Muszę się zastanowić.

      – A jeśli jego agentka już nie zadzwoni?

      – Zadzwoni. J.B. nigdy się nie poddaje. To jedna z jego najlepszych cech, ale i najbardziej wkurzających.

      – Obyś miała rację.

      J.B. usiadł przy stoliku w pogrążonej w mroku wnęce i dał znak kelnerowi. Na zebranie, które miał wcześniej, włożył sportową marynarkę i krawat, który nareszcie mógł zdjąć, a koszulę rozpiąć pod szyją.

      Jonathan Tarleton siedział po drugiej stronie stołu ze szklanką wody z limonką w ręku. J.B. przyjrzał mu się z troską.

      – Wyglądasz koszmarnie. Coś się stało?

      Przyjaciel się skrzywił.

      – To te cholerne migreny.

      – Powinieneś się wybrać do lekarza.

      – Już byłem.

      – To idź do lepszego.

      – Możesz się odczepić od mojego zdrowia? Mam trzydzieści lat, nie osiemdziesiąt.

      – W porządku – rzekł J.B. Chciał ciągnąć temat, ale skoro Jonathan sobie tego nie życzył, zajął się swoim piwem. – Twoja siostra doprowadza mnie do szału. Przemówisz jej do rozumu? – Nie chciał zdradzić, dlaczego tak naprawdę potrzebuje pomocy. Mazie go nienawidziła, on zaś od lat starał się wmówić sobie, że ma to gdzieś.

      Bezskutecznie.

      – Mazie jest uparta jak osioł – odparł Jonathan.

      – Jak wszyscy Tarletonowie.

      – Skoro tak twierdzisz.

      – Tylko dlatego, że gra mi na nosie, wstrzymałem prace nad całym projektem.

      Jonathan nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

      – Moja siostra za tobą nie przepada, J.B.

      – Co ty powiesz? Ona nie chce pertraktować w sprawie sprzedaży. Co mam zrobić?

      – Przedstaw atrakcyjniejszą ofertę.

      – Niby jak? Ona nie chce moich pieniędzy.

      – Nie wiem. Od lat jestem ciekaw, czym ją tak wkurzyłeś. Dlaczego moja siostrzyczka jest jedyną kobietą w Charlestonie odporną na urok słynnego J.B. Vaughana?

      – Kto to wie? – skłamał J.B. z ponurą miną. – Tak czy siak, nie mam czasu na gierki. Jeśli do połowy stycznia nie rozpocznę budowy, zawalę terminy.

      – Ona lubi pralinki. – wycedził Jonathan z kamienną miną, ale J.B. wiedział, że przyjaciel się z nim droczy.

      – Że niby mam jej kupić cukierki?

      – Cukierki, kwiaty… Bo ja wiem? Siostra to skomplikowana istotka, mądra jak cholera i ma diaboliczne poczucie humoru, ale bywa wredna. Da ci popalić, przygotuj się na to, że cię przeczołga.

      J.B. upił piwa, próbując wybić sobie Mazie z głowy. Ale bez skutku. Zakrztusił się, więc odstawił kufel i próbował złapać oddech. Szlag by trafił!

      Potomstwo Tarletonów było piękne, sztuka w sztukę. J.B. prawie nie pamiętał zmarłej matki Jonathana poza tym, że była olśniewająco śliczna i wiecznie smutna.

      Jonathan i Hartley odziedziczyli po matce oliwkową cerę, brązowe oczy i kasztanowe włosy. Mazie miała nieco jaśniejszą cerę, a oczy bardziej złote niż brązowe. Właściwie to bursztynowe.

      Jej brat strzygł się na krótko, ale Mazie miała włosy do ramion, które latem, z powodu upału i wilgoci, zbierała w koński ogon, a zimą je rozpuszczała. J.B. nie widział jej od miesięcy. Czasami podczas Święta Dziękczynienia zachodził do Tarletonów, w tym roku miał jednak inne zobowiązania. A teraz był już grudzień.

      – Zastanowię się nad tymi cukierkami – powiedział.

      – A ja zobaczę, co mi się uda zrobić – oparł Jonathan z kwaśną miną. – Ale nie licz na moją pomoc. Czasami jeśli jej coś sugeruję, robi dokładnie na odwrót. To się zaczęło już w dzieciństwie.

      – Bo chciała dorównać tobie i Hartleyowi, a wy ją traktowaliście jak małe dziecko.

      – Pewnie masz rację. Ale dorastanie w naszym domu nie było łatwe, zwłaszcza od śmierci mamy. Biedna Mazie nie miała kobiecego wzorca.

      – Wiesz przecież, że nigdy nie zaszkodziłbym jej interesom.

      – Nie bądź durny. Wiem. To, że chcesz kupić jej nieruchomość, jest sensowne. Ale co ja poradzę, że ci robi na złość? Bóg jeden wie dlaczego.

      J.B. wiedział. A przynajmniej się domyślał. Ten jeden pocałunek prześladował go od lat, chociaż usilnie starał się o nim zapomnieć.

      – Będę próbował dalej. A ty daj znać, gdybyś coś zdziałał.

      – Postaram się, ale nie rób sobie wielkich nadziei.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Mazie uwielbiała Charleston w okresie świątecznym. Eleganckie stare miasto miało szczególny urok w grudniu. Świeciło słońce, wilgotność czasem spadała poniżej sześćdziesięciu procent, a wszystkie balkony w mieście ozdabiały pachnące rośliny, maleńkie białe światełka, kokardy z czerwonego aksamitu. Nawet zaprzężone do powozów konie były przystrojone narzutami w czerwono-zieloną kratę.

      Mazie przyznawała, że lato w Karolinie Południowej bywa niezbyt przyjemne. W lipcu i sierpniu turyści zaglądali do jej sklepu głównie po to, by schronić się przed parówką na dworze. Ale dzięki temu mogła zamienić z nimi słówko i sprzedać złotą bransoletkę z wisiorkiem. Albo – jeśli trafiła na kogoś z chudszym portfelem – zestaw srebrnych kółek Giny, wysadzanych kamieniami półszlachetnymi.

      W lecie przypadał szczyt sezonu. Lato zapewniało przypływ gotówki. W „Nie wszystko złoto, co się świeci” ruch panował od końca maja do co najmniej połowy października. Potem zamierał.

      A mimo to Mazie i tak najbardziej lubiła święta.

      Dziwne, bo jej dzieciństwo nie było jak z bajki. Mama i tata nie czytali przed kominkiem dzieciakom w piżamach, siorbiącym kakao. Mimo swoich pieniędzy zapewniających wygodę i dobrobyt Tarletonowie byli trudnymi ludźmi.

      Ale Mazie miała to gdzieś.

Скачать книгу