Скачать книгу

obstawała jednak przy pozostaniu pod drzewem. Agnieszka zaczęła prosić mężczyzn, by nie porzucali ich w pół drogi do postoju, bo raz, że ktoś je może napaść, a dwa, to tylko chwilowy kaprys Staszki, a ona zawsze tak ma, jak wypije.

      – A może pójdziesz ze mną po taksówkę? – zaproponowała Dereniowi. – Podjedziemy tutaj i pomożecie mi ją wsadzić do auta. Dalej już sobie poradzę. Chodzi tylko o to, by ją stąd wywieźć. No i żeby nie zostawała sama, bo ona czasami dostaje po wódce kukułki i robi jakieś głupie rzeczy. Kiedyś wlazła na drzewo i nie chciała zejść, bo twierdziła, że jest sową.

      – Nieźle jej odwala – skwitował Roman. – Dobra, idziemy po taryfę. Zostań z nią, Tymku, my zaraz wrócimy. Mam nadzieję, że znajdziemy jakiegoś gablociarza na postoju – powiedział z lekką niechęcią. Nocą w środku tygodnia taksówki nie były sprawą tak oczywistą jak w sobotę czy niedzielę. A on potrzebował trzech kierowców: dla siebie, dla Tymka i dla tych dziewczyn. Każde bowiem zmierzało w innym kierunku, choć na szczęście panienki mieszkały razem w hotelu robotniczym na osiedlu Jachcice.

      Trzeciak został sam z kobietą, która zaliczała właśnie jakiś szalony odlot. Krążyła wokół drzewa, wciąż trzymając się dłońmi pnia. Coś tam do siebie mamrotała pod nosem i sprawiała wrażenie nieobecnej duchem.

      Ale bagno! Co za pokręcona noc – stwierdził mężczyzna. Usiadł na ławce obok skweru. Oparł łokcie o kolana i ukrył twarz w dłoniach. Właściwie jego obecność w tym miejscu była zbędna. Równie dobrze Agnieszka mogła lecieć po tę cholerną taksówkę sama. Poczuł zmęczenie wcześniejszą libacją oraz życiem jako takim. Wszystko nie tak. Wszystko jest, do cholery jasnej, nie tak!

      Ogarnęło go uczucie beznadziejności. Przecież nie chciał źle. Nie chciał być tak złym mężem. Gdy dwanaście lat temu brał ślub z Elżbietą, wierzył, że będą szczęśliwi. Kochał ją wtedy jak wariat. Świata poza nią nie widział.

      Podniósł wzrok, gdy usłyszał odgłos kroków. Miał nadzieję, że Romek wraca z tą pannicą. Że przyszli, by uwolnić go od towarzystwa pijanej Staszki. To jednak nie był kolega, ale trzech mętnych typków, którzy z miejsca zainteresowali się samotną panią.

      – Ej, niunia, a co ty tak ściskasz to drzewo?

      – Uścisnąłbym lalunię. Patrz, jakie ma fajne cycki.

      Podeszli bliżej. Jeden z nich już obejmował Staszkę, a ta nagle jakby trochę otrzeźwiała i zaczęła odpychać napastnika. Podniosła pisk, który jednak został stłumiony czyjąś dłonią. Tymoteusz, wcześniej całkowicie niewidoczny dla opryszków, bez namysłu zerwał się z ławki.

      – Ej! Zostawcie ją! – krzyknął, licząc na to, że hałas skutecznie spłoszy smarkaczy. Osiągnął jednak skutek odwrotny do zamierzonego, gdyż już po chwili otoczyli go i zaczęli zadawać ciosy. Choć górował nad nimi wzrostem, alkohol źle wpływał na jego koncentrację, więc zaliczył kilka solidnych razów.

      – Dawaj portfel, frajerze – usłyszał nagle. Jednocześnie poczuł na szyi chłodny dotyk stali.

      Mocno buzowała w nim adrenalina. Zamiast wyjąć z kieszeni przedmiot ich pożądania, zaczął wierzgać. Dziewczyna piszczała coraz głośniej. W kilku oknach rozbłysły światła.

      – Ciszej tam, do cholery, bo wezwę milicję! – wrzasnął ktoś z pobliskiej kamienicy.

      Od strony postoju taksówek już nadbiegał Roman.

      Tymek wciąż robił uniki i młócił na oślep pięściami. Nagle jednak poczuł wbijające się w pierś ostrze noża.

      – O kurwa! – jęknął, nim runął na chodnik.

      – Panowie, chodu! – krzyknął agresor, który go dźgnął. Nie zadając sobie trudu, by wyszarpać sprężynowca z rany, uciekł wraz z kumplami w głąb osiedla.

      – Ja pierdolę, Tymek! – Roman dotarł do leżącego na trotuarze kolegi. W świetle latarni zobaczył nóż oraz szybko powiększającą się plamę krwi. – Pogotowie! Pomocy! Niech ktoś wezwie karetkę! – wrzeszczał jak szaleniec. – Tymek, Tymek! Nie wygłupiaj się, stary! Nie możesz tutaj wykitować! Stary! Nie wygłupiaj się – powtarzał chaotycznie, to znowu wołał o pomoc.

      ROZDZIAŁ 3

      Będę czuwać gdybyś zasnął

      By na własność zabrać sny

      I przypilnuję swoją własność

      Na nowej drodze życia

      – Trzeciak, personalny cię wzywa.

      Młody robotnik uniósł wzrok znad warsztatu i kiwnął głową do Marka Biernata.

      – A! Pewnie dostałem w końcu pokój w hotelu robotniczym – stwierdził z entuzjazmem i odłożył but z niezamocowaną podeszwą.

      Nareszcie! O matko, nareszcie! – Przepełniała go radość, gdy szedł korytarzem w stronę działu kadr. Wszak wezwanie tam mogło oznaczać wyłącznie jedno! Po miesiącu oczekiwania miały spełnić się jego marzenia!

      Oczyma wyobraźni już widział, jak wraca na Kapuściska i mówi Justynie, że otrzymali przydział. Jak pakują pospiesznie najważniejsze rzeczy, by spędzić pierwszą noc na swoim – bez wchodzenia komuś w paradę, zabierania miejsca, zajmowania łazienki, z której wszyscy naraz potrzebują korzystać.

      – A to się Justyna ucieszy!

      – Siadajcie, Trzeciak.

      Personalny spojrzał na Eugeniusza znad grubych plastikowych oprawek imitujących szylkret. Jego twarz miała srogi wyraz, lecz chłopak przyzwyczajony już był do poważnej aparycji przełożonego. Teraz siedział jak na szpilkach, z napięciem oczekując na dokument, który miał poprawić jakość jego życia. Widział na biurku teczkę opatrzoną swoim imieniem i nazwiskiem oraz wystający z niej górny brzeg jakiegoś dokumentu.

      – No… Trzeciak, doigrałeś się. Od początku miałem cię na oku, bo wiedziałem, żeś jest elementem wywrotowym. Zresztą razem z tobą przyszło do fabryki odgórne zalecenie, by zwracać uwagę na twoje poczynania. I całe szczęście, bo mały włos, a pogrążyłbyś przedsiębiorstwo!

      – Nie rozumiem – odparł nieprzyjemnie zaskoczony pracownik. Z miejsca poczuł uderzenie gorąca, gdyż w rzeczywistości podejrzewał, o co może chodzić przełożonemu. Nie przypuszczał tylko, że sprawa wyjdzie na jaw właśnie teraz.

      – Rozumiesz, rozumiesz, dywersancie!

      Personalny schylił się i podniósł coś, co leżało poza linią wzroku robotnika. Po chwili rzucił na blat biurka wysoki, sznurowany trzewik wzmacniany na cholewce dodatkowymi sprzączkami. Dokładnie taki sam, jakie nosili zomowcy oraz funkcjonariusze milicji.

      – Solidna robota, nie? Nasze buty mają wielu odbiorców w kraju i za granicą. Ludzie chętnie je kupują, i wciąż rośnie zapotrzebowanie. Nikt nie zgłasza reklamacji dotyczących kiepskiej jakości lub wad ukrytych. A wiesz dlaczego, Trzeciak? Bo zakładowa komórka kontrolna nie pozwala na wypuszczanie bubli. A teraz spójrz tam. – Wskazał Eugeniuszowi stół stojący za jego plecami, na którym ułożonych było kilkadziesiąt par butów. – Widzisz to? Tak, skurczybyku, to twoje dzieło.

Скачать книгу