Скачать книгу

po tysiąc metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. – Mariusz spojrzał na nią ze zniechęceniem. – Projekt przewidywał obustronne zabezpieczenie stropów, a także słupów nośnych w garażach podziemnych i na parterze. Nie wspominając nawet o kanałach wentylacyjnych i pionach. Prawie pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych.

      Ostatnie zdanie wymówił z naciskiem, jakby chcąc, żeby Urszula zapamiętała podaną liczbę.

      – Wiesz, że jestem głównym menadżerem tej inwestycji. Dwa miesiące temu szukałem pewnych dokumentów i natknąłem się na to przez przypadek. Specyfikacja obejmowała pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych płyt ogniochronnych, z czego połowa musiała spełniać także kryteria określonej nośności. No i znalazłem umowę sprzedaży. Dostawca to jakaś firma z Poznania. Cena, według faktury, była promocyjna i opiewała na pół miliona z hakiem. Zacząłem to sprawdzać…

      – Firma z Poznania to chyba…

      – Tak, właśnie… – Mariusz uśmiechnął się ironicznie. – To kolega twojego ojca. Na fakturze było zestawienie wszystkich płyt, ale bez szczegółów. Zadałem sobie więc trochę trudu i zacząłem sprawdzać innych dostawców. Przedtem dokładnie przestudiowałem projekt i specyfikacje.

      – I co? – nie wytrzymała Urszula, gdy Mariusz na chwilę zamilkł.

      – Płyty o wymaganych parametrach kosztują minimum sto dwadzieścia złotych. Więc, jak łatwo obliczyć, metr kwadratowy to koszt około czterdziestu złotych. A biorąc pod uwagę, że część z tych płyt musiała spełniać dodatkowo parametry nośności, więc wypada jeszcze drożej.

      Urszula wpatrywała się w Mariusza z napięciem. Czekała, aż mąż skończy, ale już wiedziała, o co mu chodzi.

      – Pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych płyt ogniochronnych do Baltiki powinno nas kosztować jakieś trzy miliony złotych.

      – Mariusz. To bardzo poważne oskarżenie. Jedyne natomiast, co o tym świadczy, to cena na fakturze.

      – Ten inspektor, mąż Olgi, Daniel Mróz. Znam oboje jeszcze z czasów, gdy pracowałem jako przedstawiciel handlowy. No więc Daniel zaczął zadawać pytania i zażądał atestów. I wtedy nagle się okazało, że część zestawień materiałowych, które wcześniej podpisywał, była zawyżona. I oskarżono go o wyprowadzanie materiałów z budowy.

      – I ty naprawdę podejrzewasz ojca, że wymyślił to wszystko, żeby…

      – Baltica ma kłopoty od początku. Koszty budowy wzrosły już prawie o dziesięć procent.

      – Ale to nie oznacza, że ojciec chciałby…

      – Wiesz, co oznacza moja rezygnacja? Że każdy, kto przejmie obowiązki głównego menadżera tej inwestycji, będzie musiał się pod tym szwindlem podpisać.

      – A co jeśli to nie jest wina ojca? Jeśli ktoś go w to wrobił?

      – W jaki sposób?

      – On sam nie decyduje o każdym zakupie. Tym się nie zajmuje prezes. Może ktoś się po prostu pomylił?

      – Powinien więc teraz naprawić, a nie tuszować tę pomyłkę. W dodatku wyrzucając Bogu ducha winnego człowieka pod pretekstem sfabrykowanej kradzieży.

      – Pomijając wszystko inne, sama rezygnacja nie zwalnia cię z odpowiedzialności.

      Mariusz przez chwilę patrzył na żonę zimnym wzrokiem.

      – Dlatego wraz z rezygnacją wręczyłem twojemu ojcu protokół, w którym wykazuję możliwość nieprawidłowości i zalecam wstrzymanie robót do wyjaśnienia.

      – Ale… – Urszula zagryzła wargi. Nie mogła sobie wyobrazić, że jej ojciec byłby zdolny do takich przekrętów. Gdzieś w głębi świadomości jednak dobijało się w niej zamknięte na cztery spusty przekonanie, że ojciec nie jest aniołkiem. Ale co innego samemu lawirować na granicy prawa, a co innego oskarżać swoich pracowników o rzeczy, których nie zrobili, i fałszować dokumenty na budowie. Wymiana płyt ogniochronnych na tańsze, pozbawione atestów i o gorszych parametrach, to kryminał. Mariusz musi się mylić. Może to ktoś za plecami ojca uknuł tę całą machloję, a on po prostu nie wiedział, jak się z tego wyplątać. Terminy na Baltice były już napięte jak struny, wisiało nad nimi widmo ogromnych kar umownych…

      – W dodatku dzisiaj o nas napisali. – Mariusz podniósł wzrok i spojrzał na nią markotnie. – Wprawdzie ogólnikowo i bez konkretnych zarzutów, ale to wystarczy, żeby zrobił się ferment. Jedna z największych budów w mieście.

      – Więc zdecydowałeś, że zostawisz ojca z tym wszystkim samego?

      Urszula, już mówiąc te słowa, pożałowała, że w ogóle zaczęła.

      Mariusz przez chwilę milczał, po czym zagryzł wargi i wstał. Bez słowa skierował się do wyjścia z kabiny. Trzasnął drzwiami tak mocno, że ze stojącej obok wejścia szafki pospadały klucze i papiery.

*

      – Zobacz… – Edward spoglądał w kierunku dwóch szalup ratunkowych, które znajdowały się na tylnym pokładzie.

      Stało tam kilka leżaków, zwróconych siedziskami w kierunku rufy promu.

      – Chciałaś posiedzieć sobie przy świetle księżyca. – Spojrzał na żonę z uśmiechem. – Księżyc jest. Jest, jak chciałaś.

      – Jakoś to miejsce nie jest zachęcające. – Anna obrzuciła krytycznym spojrzeniem kilka pustych leżaków stojących przy balustradzie zaraz za pomarańczowym kadłubem łodzi ratunkowej.

      – Nie dogodzisz babie.

      – Edwardzie! Nie mów na mnie baba.

      – To nie na ciebie. To takie ogólne powiedzonko.

      – A może tam pójdziemy? – Anna puściła mimo uszu tłumaczenia męża i wskazała ręką trap wiodący na wyższy pokład. Tuż nad nim wznosiła się masywna sylwetka pomalowanego w niebieskie pasy komina. – Ciekawe, dokąd te schody prowadzą?

      – Na zewnętrzny korytarz wzdłuż bakburty. Taki sam jest na sterburcie. Kończy się pewnie wejściem na schody do wnętrza.

      – No to chodźmy tam. – Anna skierowała się w kierunku trapu.

      Po chwili, trzymając się poręczy, wspinali się na górę.

      Otwarty pokład ciągnął się przez całą długość promu. Miał jakieś cztery metry szerokości, a przy relingach wisiały białe beczki tratw ratunkowych. Po prawej stronie, pod ścianą, co kilkanaście metrów stały pojedyncze leżaki. Gdzieś przy końcu widać było grupkę ludzi. Szum rozbijających się o burty fal, wiatr i cichy warkot silników promu zagłuszał dobiegające stamtąd śmiechy i głośną rozmowę.

      – Czy tu jest bardziej zachęcająco? – Edward wskazał brodą dwa leżaki. – Jak sądzisz?

      – Niech będzie – zgodziła się Anna. – Możemy sobie chwilę posiedzieć.

      Morze było bardzo spokojne. Rozlewało się wielką ciemną płaszczyzną po horyzont. Na zachodzie, nad samą linią wody, wisiały ciemne majaczące na granatowym niebie chmury. Księżyc zdołał wydostać się z ich puszystych objęć i pysznił się wygiętym w łuk ostrzem na czarnym tle, na którym tu i ówdzie błyskotliwie migotały gwiazdy.

      – Ale ładnie… – Anna oparła się i spojrzała w niebo. – Myślałam, że na morzu będzie zimno.

      – Jest dużo chłodniej niż na brzegu, ale fakt, przyjemnie – zgodził się Edward.

      Przez chwilę milczeli, wpatrując się w horyzont.

      Grupka

Скачать книгу