Скачать книгу

współtowarzyszy niedoli pochrapywała, nieświadoma nadciągającego armagedonu. Nagle drzwi odsunęły się z trzaskiem, a w progu stanął konduktor.

      Jakiś nowy.

      Zapalił światło, oślepiając zebranych. Wybałuszył na nas gały. I ryknął:

      – Kto was tu wpuścił?!

      Konsternacja.

      To było to słowo, którego szukały w zaspanych umysłach otaczające mnie człowieki.

      – To przedział służbowy. Wychodzić!

      Mundurowy głuchy był na tłumaczenia Solańskiego, że jego kolega po fachu nas tu skierował, że nie ma naszych miejsc, że zły wagon dostawili.

      – Jak wam się wydaje, gdzie ja będę spał? – zapytał kolejarz.

      I naprawdę czekał na odpowiedź.

      Jeśli o mnie chodzi, to pan wielmożny mógłby sobie kimać nawet i w wychodku. Byleby tylko wreszcie zagasił tę jarzeniówę dającą mi po oczach.

      Na szczęście do dyskusji wtrąciła się Róża. Szczegółów przytaczał nie będę, bo jest to jednak opowieść skierowana do ludzi kulturalnych. Dość powiedzieć, że tak wyszczekany jak Kwiatkowska nie jestem nawet ja. A już na pewno nie pan pociągowy.

      Poszedł jak zmyty, a my mieliśmy spokój do rana.

      – Ten wagon będzie odłączany i pojedzie do Kołobrzegu – poinformował nas obrażony konduktor, gdy już słońce stało wysoko na firmamencie.

      I nawet nie przyniósł nam śniadania. Nie pogardziłbym jajeczniczką na boczku. Nie był to jednak Orient Express. Tu nie uświadczyliśmy nie tylko Warsu, ale nawet chłopa z wózkiem sprzedającego herbatę z termosu.

      Na wpół żywi wygramoliliśmy się wraz z bambetlami na korytarz i doczłapaliśmy do naszych rowerów. Wciąż tam stały.

      Naprawdę nie wiem, dlaczego Solański sądził, że dam się wsadzić do tej parcianej budki na kółkach. Zakupił ją, przytroczył do głównego pojazdu, by tachać mnie na jakieś piekielne przejażdżki. Czułem jednak przez futro, że po stronie ruchu oporu mam Różę. Żywiłem więc nadzieję, że wspólnie damy radę stawić czoła temu niewątpliwemu cyklistycznemu szaleństwu.

      Z tą myślą zapadłem w drzemkę na rękach Szymona. Pełen umiarkowanego optymizmu obudziłem się dokładnie za pięć ósma, gdy pociąg wjechał na stację kolejową Świnoujście.

✶✶✶

      Świnoujście, rok 1977, koniec turnusu szóstego

      Wieczorem miałam wracać do Wrocławia. Spakowana walizka czekała koło łóżka. Ledwie ją dopięłam.

      To były wyjątkowo długie trzy miesiące. Zaczęłam tu przyjeżdżać jako kulturalno-oświatowa przed dwoma laty. Sądziłam, że to będzie miła, odprężająca praca po codziennym zgiełku wielkiego miasta.

      I była.

      Aż do tego sezonu. Nigdy bym nie przypuszczała, że sprawy tak się potoczą. Wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku. Zastanawiałam się, czy będę miała odwagę zjawić się tu znów za rok.

      Wszystko przez to, że zginęła ta biedna dziewczyna. Nie poznałam jej zbyt dobrze. Nie zdążyłam. Była piękną kobietą. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie żyje.

      Zrzuciłam swoją szałową spódnicę, własnoręcznie zafarbowaną na granatowo. Tetra, z której ją sobie uszyłam, nie chroniła przed wiatrem. Włożyłam dzwony. Koniec sierpnia bywał już chłodnawy. Psiknęłam się jeszcze yardleyem, zamknęłam za sobą drzwi i poszłam na ostatni spacer po plaży.

      Przebiegłam przez park zdrojowy i wejściem za muszlą koncertową – tym gdzie nie ustawiono kasy do pobierania opłat za wstęp – dostałam się na plażę. Znalazłam wolny kosz i usadowiłam się w nim. Zapatrzyłam się na horyzont. Będzie mi brakowało tego widoku. Tej przestrzeni. Gdzieś tam daleko była Szwecja.

      I Ela.

      Spienione bałwany uderzały wściekle o brzeg. Nisko nad ziemią w poszukiwaniu resztek jedzenia krążyły mewy. Wiatr wzbijał tumany piachu i sypał nim prosto w oczy, jeśli nie było się wystarczająco uważnym.

      – Sam generał wyszedł z wody, aby kupić u mnie lody! – usłyszałam znajomy męski głos.

      Wychyliłam się i dostrzegłam lodziarza brnącego pod wiatr ze skrzynią pełną zmrożonych przysmaków. Wprawdzie byłam niemal doszczętnie spłukana, ale w końcu to ostatni dzień.

      – Śmietankowo-owocowego w czekoladzie poproszę – złożyłam zamówienie.

      Sprzedawca podał mi loda na patyku, przyjął należność, skłonił się niemal w pas i ruszył w dalszą drogę.

      – Kiedy zjesz Calypso lody, zaraz znikną wszystkie wrzody! – dobiegło mnie, gdy z powrotem schowałam się w koszu.

      Mimowolnie pomyślałam o Lesiu Joanny Chmielewskiej, którego przeczytałam jakieś cztery lata temu, zaraz po premierze. Tam też były lody Calypso i też chodziło o otrucie.

      – Pani uważa z tym jedzeniem. – Z zamyślenia wyrwał mnie kolejny głos. – Już nie wiadomo, czym się tu można bezpiecznie żywić.

      – O, kapitan Nocoń! – zawołałam.

      – Mogę? – Przysiadł obok.

      Nienawidziłam milicji. Jak każdy przyzwoity człowiek. Choć akurat Nocoń wydawał się porządnym facetem. Prowadził sprawę śmierci tej młodej kobiety. Musiał jednak skapitulować. A może nigdy tego nie zrobi?

      – Proszę mi mówić po imieniu – zaproponował nieoczekiwanie. – W końcu zdążyliśmy się poznać całkiem nieźle. Władek jestem. – Wyciągnął dłoń o długich, zgrabnych palcach.

      Mógł mieć około trzydziestki. Całkiem przystojny. Czarny, rasowa uroda.

      – Alicja. – Uścisnęłam mu rękę.

      Żadna tam śnięta ryba. Solidny chwyt. Może nawet zbyt mocny.

      – Więc to koniec. Otrucie – zagaił, a ja straciłam ochotę na swój zimny deser.

      – Mam nadzieję, że pani Irenka jakoś się pozbiera – powiedziałam.

      Jej stołówka to była kapitalna sprawa. Gospodyni karmiła mnie i wczasowiczów jak własna babcia. Domowe obiadki. Schabowy, kompot i szarlotka na dobre trawienie. „Musiało dojść do jakiejś pomyłki” – pomyślałam. I powtórzyłam to na głos.

      – Pewnie tak. – Nocoń przyznał mi rację. Władek. – Choć mam wątpliwości. Czemu tylko jej zaszkodziło? – zastanawiał się.

      Nie pierwszy raz o tym myślałam. I znów nie doszłam do żadnych konkretnych wniosków. Przełożeni Noconia przeciwnie. Uznali sprawę za oczywistą. Zamknęli śledztwo, gdy tylko padło podejrzenie o zatruciu obiadem. Być może to wina tych dwóch kucharek, które zniknęły zaraz po tragedii. Milicjanci byli bezradni. Co jeszcze mogli zrobić? Mieli o wiele ważniejsze sprawy na głowie.

      – Muszę już lecieć. – Wstałam, starając się trzymać rękę z okapującym lodem z daleka od spodni. Chciałam w nich jechać.

      – Do zobaczenia za rok. – Kapitan Nocoń też się podniósł.

      – Być może.

      Przeszłam parę kroków w stronę wydm. Wyrzuciłam loda do śmietnika. Odwróciłam się przez ramię.

      Milicjant wciąż stał przy wiklinowym koszu i patrzył na mnie. A w jego wzroku nawet z tej odległości można było wyczytać pewien żal.

      Ja też

Скачать книгу