Скачать книгу

bojówkarze i hodowcy na koniach, przy dopingu znudzonych mieszczan z przedmieść, którzy przyszli popatrzeć sobie na western na żywo, a teraz siedzieli w przydrożnej knajpie i jedli na śniadanie naczosy maczane w sosie ranczerskim. ¡Viva la revolution! A ten nowy dzbanek niekapek to prawdziwy cud ludzkiej pomysłowości!

      Mieliśmy kilka godzin do tak-jakby-prawie-umówionego spotkania z Bundym, przywódcą całej tej przygody. Bundy pozostawał w stanie wojny z rządem federalnym od dwudziestu lat, odkąd uznał, że ma prawo do wypasu trzody na terenach publicznych za darmo. Teraz doszedł do wniosku, że nadszedł czas na ostateczne starcie. Pomyślałem, że lepiej nie drażnić kolesia w berecie, bo się jeszcze wkurwi. Dlatego postanowiliśmy podjechać do obozu bojówkarzy przy rozwidleniu w drodze na ranczo Bundy’ego i tam poczekać na wezwanie.

      – Tylko bez popeliny – zapowiedziałem kamerzyście Bobowi, który dla ochrony przed słońcem owinął sobie łysy, pokryty plamami czerep bandaną ze wzorem w amerykańską flagę. Wystarczy jeden pochopny ruch, a komuś mogą puścić nerwy, zwłaszcza jeśli weźmie nas za federastów, szpicli z brygady antynarkotykowej albo przyjaciół sądu. Bob bardzo lubi broń i zawsze strasznie jara się na jej widok. A że wszyscy byliśmy skacowani po spaleniu lewego materiału, to pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli rozegramy to powolutku i bez zbędnej napinki. Oparłem się o samochód i zapaliłem papierosa. Wtedy właśnie dobiegł mnie znajomy kowbojski akcent.

      – A niech mnie! Charlie, to naprawdę ty?

      A niech mnie. Psinka we własnej osobie. Nie sposób było go z kimkolwiek pomylić: solidny kałdun, srebrzysta broda, goły do pasa, w buciorach, szortach khaki i wojskowym kapeluszu z szerokim rondem. Weteran armii i emerytowany rybak. Miał sześćdziesiąt pięć lat i był chodzącym bulgoczącym kociołkiem chaosu i teorii spiskowych, ochotnikiem niezliczonych obywatelskich kampanii przeciwko rządowej tyranii, federalnym zakusom, intruzom, którzy przekraczali granice i ogólnemu spizdowaceniu amerykańskiego ducha. Założył paramilitarny oddział bojówkarzy o nazwie Strażnicy Gór z siedzibą na Południowym Zachodzie, a ja poznałem go jakieś osiem lat wcześniej, kiedy byłem dziennikarzem prasowym – wówczas po raz pierwszy zrobił z siebie widowisko na skalę ogólnokrajową.

      W tamtym czasie trzymał wartę na granicy kalifornijsko-meksykańskiej, a jego rejonem działania stało się wzgórze położone bezpośrednio na szlaku przemytu wykorzystywanym przez kartele, chociaż nikt go o to nie prosił. Uznał, że będzie tkwił na posterunku dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Zatknął wielgachną amerykańską flagę na dziesięciometrowym kiju, za pas wsadził czterdziestkę piątkę i tak sobie mieszkał we względnie luksusowych warunkach, w przyczepie kempingowej z toaletą. Napisałem artykuł o nim i o wojnie, którą zapamiętale toczył – bynajmniej nie z nielegalnymi imigrantami, bo jakoś żadnego nie udało mu się zatrzymać, ale z Cyklopem, jednookim weteranem z Wietnamu, który zorganizował sobie wartownię na sąsiednim wzniesieniu.

      Przyczyną wojen często bywają kompletnie idiotyczne i błahe wydarzenia. Ci dwaj mężczyźni, niegdyś przyjaciele i sąsiedzi, pokłócili się o pieska. Najpierw wymienili słowa. Następnie obelgi. Cyklop przeniósł się na inne wzgórze. Psinka odpowiedział serią prowokacji – podał w wątpliwość wojenne bohaterstwo Cyklopa, przyrównał go do męskich narządów płciowych i wysmarował mejl do CNN, w którym nazwał rywala świnią i imputował, że ów mieszka w kociej kuwecie. Efektem była bójka na głównej ulicy przygranicznego miasta, gdy obaj przypadkiem w tym samym czasie zeszli ze swoich pagórków po wodę i zapasy. Cyklop, zawodnik energiczny i żylasty, czterokrotnie dał Psince szansę na odszczekanie zniewag, ale Psinka odmówił, za co został sklepany po papie tak, że pękły mu okulary.

      Od tamtej pory o Psince zrobiło się głośno jeszcze raz, zamieścił bowiem w internecie niewyraźne wideo przedstawiające ponoć martwego imigranta, którego miał zastrzelić, kiedy ten nielegalnie przekraczał granicę. „Na tym filmie widzicie, co trzeba zrobić, żeby nikt się nie kręcił po parkingu przed Home Depot” – napisał w mejlu do sympatyków. Pod naciskiem internautów i organów ścigania Psinka przyznał jednak, że film był fałszywką i że to on sam wcielił się w rolę imigranckich zwłok.

      A teraz znowu znalazł się w samym środku najnowszego spektaklu medialnego. Jak sam stwierdził, chwilowo nie robił nic szczególnie ciekawego. Miał na koncie parę zajęć komorniczych, ciągnęło się za nim kilka drobnych kontrowersji z poprzednich jurysdykcji, ale teraz mieszkał z nową towarzyszką – Amerykanką z meksykańskimi korzeniami – na zamkniętym osiedlu gdzieś pod Las Vegas.

      Psinka powiedział, że kilka dni wcześniej zobaczył w telewizji, jak jeden z synów Bundy’ego został potraktowany paralizatorem, więc natychmiast wskoczył w samochód i ruszył międzystanową numer 15. Posiadłość starego otoczyli już wówczas uzbrojeni agenci federalni i z bronią w ręku przystąpili do konfiskaty należącego do rodziny bydła.

      Bundy argumentował, że rząd federalny nie ma jurysdykcji nad ziemią federalną, na której on przez ostatnie dwie dekady wypasał i poił swoje krowy. Uzasadniał to dwojako: po pierwsze, odziedziczył prawo do korzystania z ziemi po swoim dziadku, a po drugie, on sam, Bundy, był suwerennym obywatelem Wielkiego Stanu Nevada, ale nie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a ziemia należała do Nevady. Zatem żadną miarą nie mógł być winien rządowi miliona dolarów.

      Jednak Federalne Biuro Gospodarki Gruntowej zapatrywało się na to nieco inaczej. Twierdziło, że Bundy to oszust, sęp i leń, który zarobił miliony na sprzedaży bydła, podczas gdy reszta obywateli płaciła podatki na utrzymanie użytkowanych przez niego gruntów. Rzecz jasna, sąd przychylił się do tej opinii. Wysłano więc na miejsce agentów federalnych, żeby zaopiekowali się zwierzętami Bundy’ego. Właśnie wtedy zjawiła się kilkusetosobowa armia uzbrojonych w broń długą obywateli, którzy postawili się przedstawicielom rządu i uwolnili krowy.

      – Tyrania! – krzyknął Psinka przenikliwym dyszkantem, który poniósł się po dolinie echem, jakby odpowiedziało mu pół tuzina innych Psinek. – Oni nie mają prawa zabrać bydła tego człowieka – oświadczył. – Tyrania!

      – Wiesz, Psinka, to są grunty państwowe – przypomniałem mu. – Moje, twoje, nasze. Ktoś musi płacić za ich utrzymanie. Dlaczego niby ja mam płacić za Bundy’ego?

      W odpowiedzi Psinka wyrzucił z siebie całą litanię skarg: bezrobocie, bezdomni weterani, którzy grzebią w śmietnikach w zaułkach dużych miast, zasiłki dla nielegalnych imigrantów i ich dzieci, wyprowadzanie gotówki do obcych krajów. Mamy w dupie ludzi w naszym własnym kraju! Hańba!

      Nie bardzo wiedziałem, co to wszystko ma wspólnego z wypasanym na krzywy ryj bydłem. Ale pomijając krowie dylematy, każdy, kto w ostatniej dekadzie choć raz znalazł się gdziekolwiek w Ameryce poza wzgórzami Hollywood, Manhattanem czy Waszyngtonem, od razu rozumiał, do czego pije Psinka. Ludzi wszędzie wyrzucano. Wyrzucano z domów. Wyrzucano z pracy. Na zbity pysk. Tracili grunt pod nogami. Często byli to weterani wojenni, a wielu niedawno skończyło służbę w Iraku albo Afganistanie, a czasem i tu, i tu. Mężczyźni i kobiety jechali na wojnę, tymczasem ich nadziani współobywatele szli sobie na zakupy. A potem wrócili do podzielonego narodu. Teraz mieszkali w chujowych mieszkaniach na zadupiu i kontemplowali swoje ponure perspektywy, zastanawiając się, gdzie podział się ich kawałek amerykańskiego tortu. O co walczyli? Narastała w nich konsternacja, a w ślad za nią wściekłość. Tak jak u tego dzieciaka z getta w Detroit: wściekłość.

      A kto najlepiej trafia do sfrustrowanych weteranów? Kto docenia ich ofiarę? Pusta fraza „dziękujemy za waszą służbę” oznacza dziesięć procent zniżki na kanapki w knajpie i zaszczyt wejścia na pokład samolotu przed innymi pasażerami. Nigdzie nie ma pracy. Ludzie nie wytrzymują i odbierają sobie życie. Dziękujemy za waszą służbę.

      Większość

Скачать книгу