Скачать книгу

Głównej Policji ostre światło padało na biurko Antoine’a Rheimsa siedzącego w cieniu. Naprzeciw niego, również poza kręgiem światła, widoczna była wysoka sylwetka Pierre’a Niémansa, który właśnie przedstawił zwięzły raport na temat pościgu w Boulogne.

      – Co z tym człowiekiem? – zapytał sceptycznym tonem Rheims.

      – Z Anglikiem? Jest w stanie śpiączki. Ma liczne złamania na twarzy. Zadzwoniłem do szpitala Hôtel-Dieu: zamierzają zrobić mu przeszczep skóry.

      – A ofiara?

      – Rozjechany przez samochody na przedmieściu Porte Molitor.

      – Mój Boże! Co się tam właściwie stało?

      – Porachunki między angielskimi chuliganami. Wśród kibiców Arsenalu byli kibice Chelsea. Korzystając z zamętu, pobili się między sobą. Jeden z nich użył maczety.

      Rheims pokiwał głową z niedowierzaniem. Po chwili ciszy zapytał ponownie:

      – A ten twój? Jesteś pewien, że to uderzenie kopytem doprowadziło go do tego stanu?

      Niémans nie odpowiedział i odwrócił się do okna. W białym blasku księżyca po fasadach sąsiednich budynków przesuwały się fantazyjne cienie, ponad ciemnozielonymi wzgórzami parku Nanterre przepływały obłoki.

      – Nie rozumiem cię, Pierre – odezwał się znowu Rheims. – Po co wdajesz się w takie historie? Pilnowanie stadionu!

      Niémans nadal milczał.

      – To nie na twoje lata – podjął Rheims. – Ani nie wchodzi w zakres twoich obowiązków. Nasza umowa była jasna: żadnej pracy w terenie, żadnej więcej przemocy…

      Niémans odwrócił się do swego przełożonego.

      – Przejdźmy do rzeczy, Antoine – rzekł. – Dlaczego wezwałeś mnie tutaj w środku nocy? Kiedy do mnie dzwoniłeś, nie mogłeś wiedzieć, co się dzieje w parku. A więc, o co chodzi?

      Pozostający w cieniu Rheims ani drgnął. Szerokie ramiona, siwe kręcone włosy, twarz jak z kamienia. Komisarz wydziału kierował od kilku lat Centralnym Biurem do spraw Zwalczania Handlu Ludźmi – OCRTEH – skomplikowana nazwa na określenie po prostu brygady obyczajowej. Niémans poznał Rheimsa znacznie wcześniej, zanim osiadł on na tym spokojnym stanowisku rządowym, spotkali się, kiedy obaj jako zwykłe gliny patrolowali ulice w słońcu i w deszczu, szybcy i skuteczni. Niémans pochylił krótko ostrzyżoną głowę i powtórzył:

      – O co chodzi?

      Rheims westchnął.

      – Chodzi o morderstwo.

      – W Paryżu?

      – Nie, w Guernon. W departamencie Isère, niedaleko Grenoble. Miasteczko uniwersyteckie.

      Niémans przysunął krzesło i usiadł, zwrócony twarzą do przełożonego.

      – Zamieniam się w słuch.

      – Ciało znaleziono wczoraj po południu. Zawieszone między skałami, nad rzeką, która płynie obok kampusu. Wszystko wskazuje na to, że zbrodnię popełnił psychopata.

      – Co wiesz o ciele? Czy to kobieta?

      – Nie. Mężczyzna. Młody. Chyba bibliotekarz. Ciało było nagie. Nosiło ślady tortur: rany cięte, szarpane, oparzenia… wspominano też o uduszeniu.

      Niémans oparł łokcie o biurko. Obracał w rękach popielniczkę.

      – Dlaczego mi to wszystko mówisz?

      – Bo mam zamiar cię tam wysłać.

      – Co takiego? Przecież policja z Grenoble zatrzyma zbrodniarza w ciągu tygodnia i…

      – Pierre, nie udawaj idioty. Dobrze wiesz, że to nie takie proste. Takie sprawy nigdy nie są proste. Rozmawiałem z sędzią. Chce specjalisty.

      – Specjalisty od czego?

      – Od zabójstw. I obyczajówki. Podejrzewa motyw seksualny. W każdym razie coś w tym rodzaju.

      Niémans wychylił się do światła i poczuł ciepło lampy halogenowej.

      – Antoine, nie mówisz mi wszystkiego.

      – Sędzią jest Bernard Terpentes. Mój stary kumpel. Obaj pochodzimy z Pirenejów. Ta sprawa go niepokoi, kapujesz? Chce załatwić ją jak najszybciej. I uniknąć plotek, mediów, wszystkich tych głupot. Za kilka tygodni zaczynają się zajęcia na uniwersytecie, trzeba zamknąć dochodzenie przed tym terminem. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.

      Niémans wstał i podszedł ponownie do okna. Popatrzył na latarnie, na ciemny park. Czuł jeszcze w skroniach napięcie ostatnich godzin: uderzenia maczetą, przedmieście, pościg przez korty Rolanda Garrosa. Uświadomił sobie po raz setny, że telefon od Rheimsa uchronił go przed zabiciem człowieka. Pomyślał o napadach niekontrolowanej agresji, które odbierały mu świadomość, poczucie czasu i miejsca, do takiego stopnia, że zdolny byłby popełnić zbrodnię.

      – Więc jak? – spytał Rheims.

      Niémans odwrócił się i oparty o framugę okna odrzekł:

      – Mija już czwarty rok, odkąd nie prowadzę tego rodzaju spraw. Dlaczego właśnie mnie to proponujesz?

      – Potrzebny mi człowiek doświadczony. Wiesz, że ci z centrali mogą wysłać swoich ludzi w każde miejsce we Francji. – W mroku było słychać, jak bębni palcami o blat biurka. – Korzystam więc ze swojej niewielkiej władzy.

      – Wyciągasz asa z kieszeni?

      – Wyciągam asa z kieszeni. Dla ciebie to wycieczka. Dla mnie przysługa, którą oddam staremu przyjacielowi. Przynajmniej nikogo w tym czasie nie pobijesz.

      Rheims wyjął kartki z faksu, który połyskiwał na jego biurku.

      – Pierwsze wnioski żandarmów. Bierzesz czy nie?

      Niémans podszedł do biurka i wyciągnął rękę po ciepłe jeszcze kartki.

      – Zadzwonię do ciebie. Po wiadomości ze szpitala Hôtel-Dieu.

      Niémans opuścił wkrótce ulicę Trois Fontanot i udał się do swojego mieszkania na ulicy La Bruyère, w dziewiątej dzielnicy. Był to duży apartament, niemal pusty, z woskowanym parkietem. Wziął prysznic, opatrzył rany – a raczej zadrapania – i popatrzył na swe odbicie w lustrze. Krótko ostrzyżone włosy, połyskujące siwizną, okrągłe szkła okularów w metalowej oprawce. Uśmiechnął się do siebie. Nie chciałby spotkać na pustej ulicy kogoś z taką gębą.

      Wrzucił trochę ubrań do sportowej torby, między koszule wsunął remingtona kaliber 12 oraz pudełko naboi i magazynek do swojego manurhina. Potem wziął pokrowiec i włożył do niego dwa garnitury wraz z kilkoma krawatami o fantazyjnych deseniach.

      Po drodze Niémans zatrzymał się przed otwartym całą noc McDonaldem na bulwarze Clichy. Połknął w pośpiechu dwa royal cheese, nie spuszczając wzroku z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Była trzecia nad ranem. W brudnej, słabo oświetlonej migającymi neonami salce kręcili się zwykli bywalcy. Murzyni w zbyt obszernych łachach. Prostytutki z warkoczykami w stylu jamajskim. Narkomani, bezdomni, pijacy. Wszyscy oni należeli do świata, w którym sam kiedyś przebywał – świata ulicy. Niémans porzucił go dla pracy w biurze, dobrze płatnej i budzącej szacunek. Dla każdego innego gliny wejście do urzędów centralnych było awansem. Dla niego oznaczało zepchnięcie w kąt – wprawdzie pozłacany, ale on czuł się tym upokorzony… Spojrzał jeszcze raz na otaczające go szare istoty. Były to zjawy z jego lasu, który kiedyś przemierzał niczym myśliwy.

      Niémans jechał bez zatrzymywania, na długich światłach, nie zważając na radary ani

Скачать книгу