Скачать книгу

brata i obu synów. Z każdym dniem Wiesław wyraźniej czuje to coś. Co wieczór, co noc, kiedy nie może spać. Kolejny zachód słońca przynosi to samo, tyle że silniejsze. Obrazy, jak zdjęcia wywoływane z bratem w zaciemnionej łazience, stają się coraz bardziej wyraźne.

      – Wiesław! Do jasnej cholery!

      – Jjj, już!

      – Ogłuchłeś? Ileż można cię wołać?

      – Nooo idę jjjuż! Iiidę!

      Wstaje, rusza. Spogląda na dom, na tartak i znów leją mu się łzy jak groszek. Nagle staje przed drzwiami – przed tymi drzwiami. W świetle księżyca lśni do połowy opróżniona półlitrówka bimbru. Mężczyzna wchodzi.

      I wraca tamten dzień. Wiesiek ma ledwie osiem lat. Zaraz będą pracować w tartaku. Mietek niedawno przyszedł na świat. Jest sobota, wiosna, roztopy, ale ciepło, słonecznie.

      – Znów bierzesz ten łach? – z wyrzutem mówi matka do ojca. – Przecież masz tyle swetrów. Nie możesz założyć którego z nich, tylko ten porozciągany?

      – A co to ma do rzeczy?

      – Robotnicy na ciebie patrzą. Ludzie to samo. A ty jak wyglądasz? Potem będą gadali na wsi, żeś brudas.

      – Przynajmniej wiadomo, że pracuję.

      – Mógłbyś go już wyrzucić.

      Wiesio jest gotowy do wyjścia. Obserwuje tę scenę z końca długiego korytarza. Rodzice są w kuchni. Wszystko wyraźne, realne, jakby wcale nie wydarzyło się ćwierć wieku wcześniej. Ojciec podchodzi do mamy. Przytula ją, całuje w czoło. Zegar wybija dziewiątą rano.

      – Ale już założyłem. Nie będę zdejmował. Sama to zrobisz – ośmiolatek przyglądający się tej scenie nie wszystko rozumie – jak wrócę.

      – Już jestem gotowy, tato.

      – No, widzisz – ojciec wskazuje chłopca. – Zresztą idziemy na chwilę. Przed obiadem skończymy – całuje ją raz jeszcze, po czym odwraca się do syna.

      Na dworze błoto. Od godziny siedzą w warsztacie. Wiesio ma zakaz zbliżania się do maszyn, nawet jeśli są wyłączone, ale lubi bawić się blisko, kiedy ojciec pracuje i czasem prosi go, aby coś podał, poszedł gdzieś albo zawołał pracownika.

      Mały Wiesio ma kilkadziesiąt klocków wyciętych z drewna i pomalowanych farbami lub pokrytych lakierem bez koloru. Potrafi odróżnić, który klocek zrobiono z buka, a który – ze świerku, orzecha, wiśni. Ojciec jest dumny.

      Piła co chwilę wszystko zagłusza, gdy przecina deskę. Nagle słychać buczenie silnika. Mały odwraca głowę.

      – Wyłącz! Prąd wyłącz!

      Ośmiolatek przez chwilę nie rozumie. To, co się dzieje, dociera do niego po ułamku sekundy. Za długi rękaw swetra zaplątany w pas transmisyjny ściąga ojca w stronę piły. Wiesio biegnie do wyłącznika. Przekręca i czuje na twarzy coś ciepłego. Odwraca się: tarcza piły tkwi w ojcu. Patrzą na niego szeroko otwarte, gasnące oczy. Chłopiec wybiega, pędzi do domu. Buzię ma zachlapaną krwią. Ślizga się na błocie z kałuży. Przewraca się. Wstaje. Biegnie. Drzwi, schody, drzwi. Wpada do kuchni. Mama przy stole kroi czerwone buraczki.

      – A coś ty taki brudny?

      – Ta, ta, ta – jąka się. – Ta, ta, ta – nie może złapać powietrza.

      „Od tamtego dnia nie przestałem się jąkać” – myśli teraz. Sięga po to, co przygotował w szufladzie. To ten sam stół, przy którym najpierw pracował ojciec, a potem on sam. Wychodzi. Drewniane drzwi skrzypią.

      Wiesiek rusza, lecz zamiast do domu idzie w góry. Ciągnie go szczyt, który zabrał mu brata i dzieci. Wyjmuje zębami korek i popija ciepły płyn śmierdzący skrobią. Nie boi się. Jest pogodzony z tym, co zrobi. Wybaczył nawet matce, że trzy lata po ojcu ich osierociła, wieszając się na karniszu w sypialni. Ściska w dłoni ten sam sznur, który przez tyle lat trzymał schowany w warsztacie – po tym, jak zdjęli go z sinej szyi matki.

      17

      Słońce chowa się za górami. Jakub, zasłaniając okno, widzi wokół latarni ćmy i polujące na nie małe nietoperze. Siada do pracy. Pokój wypełnia szum komputera. Mężczyzna długo przeszukuje Internet. Po północy słyszy ciche pukanie do drzwi, lecz kiedy je otwiera, korytarz jest pusty. Kilka minut później zasypia, zmęczony. Następnego dnia nadal nie składa wizyty w Kamienicy. Zanim zobaczy krzyż płaczący krwią, postanawia się jeszcze rozejrzeć. Zaczepia kilku ludzi pod sklepem albo gdzieś w parku i wypytuje. Wybiera starszych.

      – Jestem… – przedstawia się i zwięźle wyjaśnia, czego szuka i dlaczego. – Chciałem zapytać o pewną historię. Podobno po wojnie zginęło tam czterech harcerzy?

      – Ja tam nic nie wiem – stwierdza pierwszy staruszek.

      – Nie słyszałem – mówi następny.

      – To bzdury! – wyjaśnia jakaś kobieta. – Nigdy nic takiego się tu nie wydarzyło.

      Jakub zaczyna rozumieć, że ludzie nie chcą z nim mówić.

      – No, a płaczący krzyż w Kamienicy? Co pan o tym sądzi?

      – Panie kierowniku, co ja mam o tym sądzić? – odpowiada pijaczek. – Cud i tyle. Pojedzie kierownik i sam zobaczy.

      Po południu mężczyzna odwiedza miejską bibliotekę. Ma nadzieję, że choć tam trafi na jakieś informacje.

      – Może pan sprawdzić wszystko, co mamy na ten temat – zaprasza utykająca bibliotekarka – ale wydaje mi się, że niczego pan nie odnajdzie.

      – Dlaczego?

      – Nie jestem pewna, czy to prawdziwa historia.

      – Ale słyszała ją pani?

      – Oczywiście. Tutaj każdy ją zna. Ale ja w nią nie wierzę. To tylko legenda.

      Jakub pyta o miejscowe wydawnictwa. Kobieta jest uprzejma, uczynna i miła. Mówi, że „Głos Paczkowa” wychodzi od osiemdziesiątego piątego roku. Modrak mówił, że chłopcy mieli zaginąć w sześćdziesiątym szóstym, więc ten trop trzeba odrzucić.

      – „Nowiny Nyskie” wydawano wcześniej – podpowiada bibliotekarka. – Zdaje się, że od czterdziestego siódmego. Tyle że to gazeta powiatowa, nie gminna.

      – Może coś będzie?

      – Niech pan szuka. Mamy wydania od siedemdziesiątego szóstego. I wcześniejsze, nieregularne, też się znajdą.

      Następne godziny, aż do wieczora, Jakub spędza, przeszukując zbiory. Szpera też w przewodnikach turystycznych. Przegląda książki o Paczkowie i okolicach. Bez skutku.

      18

      Lockheed P-38 Lightning F-5B-1, wyposażony w sześć kamer, to maszyna rozpoznawcza. Ten dwusilnikowy samolot dalekiego zasięgu, pilotowany przez amerykańskiego kapitana o francusko brzmiącym nazwisku Baptiste, przed kilkoma minutami przeleciał na południe od Flensburga – ignorowany przez obronę przeciwlotniczą – na pułapie ponad dwunastu kilometrów. Październikowy dzień czterdziestego czwartego roku jest wyjątkowo słoneczny. Pilot ocenia widzialność na nie mniej niż sto pięćdziesiąt kilometrów. Gdy samolot mija wyspę Fehmarn, po prawej pilot nagle widzi nad Rugią niezwykłe zjawisko.

      – Pojawił się przede mną oślepiający wybuch – zezna po wylądowaniu.

      – Proszę opisać go dokładniej – poprosi przesłuchujący oficer.

      Baptiste opowie raz jeszcze o oślepiającym błysku. I o rosnącym w oczach słupie w kształcie grzyba, wznoszącym się kilka kilometrów nad powierzchnię ziemi, złożonym jakby z chmur kłębiastych wypełnionych ogniem.

      Przesłuchujący

Скачать книгу