Скачать книгу

zaczęli z uznaniem kiwać głowami.

      – Po prawej widzimy niesymetryczny asterysk, który ryba wydaje się pożerać. Otóż jest to jeden z najstarszych stosowanych przez człowieka symboli Boga.

      Kobieta wydęła botoksowe usta w grymasie niezadowolenia.

      – Ryba zjada Boga?

      – Tak należy sądzić. To żartobliwa wersja ryby Darwina, ewolucja pożerająca religię. – Langdon wzruszył ramionami. – Dlatego mówiłem, że dzieło jest bardzo pomysłowe.

      Oddalając się od zebranej w niszy grupki, Langdon słyszał za sobą ściszone głosy. Potem ze słuchawek popłynął śmiech Winstona.

      – Muszę powiedzieć, że nieźle się ubawiłem – stwierdził. – Edmond z pewnością by docenił pański zaimprowizowany wykład. Niewielu widzów poprawnie interpretuje jego dzieło.

      – Na tym polega moja praca – odparł Langdon.

      – Racja. Teraz widzę, dlaczego Edmond Kirsch polecił mi traktować pana jako gościa specjalnego. Kazał mi też pokazać panu coś, czego dziś wieczorem nie zobaczy nikt inny.

      – Naprawdę? Co to takiego?

      – Po prawej stronie okien znajduje się odgrodzone przejście, a za nim korytarz. Widzi je pan?

      Langdon zerknął w tamtym kierunku.

      – Tak.

      – Świetnie. Proszę więc tam podejść, a potem stosować się do moich instrukcji.

      Niepewnym krokiem Langdon poszedł do przejścia i zgodnie z instrukcjami Winstona, upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, wślizgnął się za barierkę i wszedł do znajdującego się za nią korytarza.

      Gdy zniknął z oczu pozostałym zwiedzającym, natknął się na metalowe drzwi zabezpieczone zamkiem cyfrowym.

      – Zamek działa na sześciocyfrowy kod – oznajmił Winston, po czym podyktował cyfry, które należy wstukać.

      Langdon wprowadził kod i zamek cicho szczęknął.

      – Proszę wejść, panie profesorze.

      Przez chwilę Langdon stał w miejscu, niepewny, co zobaczy. Zaraz jednak się pozbierał i popchnął metalowe skrzydło. Za nim panowała niemal zupełna ciemność.

      – Za chwilę zapalę światło. Proszę wejść i zatrzasnąć się od środka.

      Langdon przekroczył próg, wytężając wzrok w półmroku, po czym zamknął za sobą drzwi. Znów szczęknął zamek.

      W rogach pomieszczenia rozbłysło światło, które stopniowo się nasilało, odkrywając przed jego oczami olbrzymią przestrzeń, która z pewnością mogłaby służyć za hangar dla całej floty jumbo jetów.

      – Trzy tysiące sto pięćdziesiąt osiem metrów kwadratowych – poinformował go Winston.

      Przy tym pomieszczeniu atrium wydawało się malutkie.

      Gdy światła rozbłysnęły jeszcze bardziej, Langdon zauważył, że na podłodze coś stoi. Siedem albo osiem mrocznych kształtów wyglądających jak pasące się dinozaury.

      – Co to takiego? – zapytał.

      – To Kwestia czasu – odparł radosny głos Winstona. – Najcięższy eksponat w całym muzeum. Waży ponad dziewięćset ton.

      Langdon wciąż próbował zrozumieć, co się dzieje.

      – Dlaczego jestem tu sam? – zapytał.

      – Już mówiłem. Pan Kirsch polecił mi, żebym pokazał panu ten wyjątkowy eksponat.

      Światła rozbłysnęły pełną mocą, zalewając olbrzymią przestrzeń stonowanym blaskiem. Langdon z bezgranicznym zdumieniem wpatrywał się w instalację.

      „Wkroczyłem do świata równoległego”.

      Rozdział 7

      Admirał Luis Ávila podszedł do punktu kontrolnego, zerkając na zegarek, żeby sprawdzić, czy dotarł na czas.

      „Co do minuty!”

      Wylegitymował się, okazując Documento Nacional de Identidad, i na chwilę zamarł, gdy pracownik nie mógł odszukać na liście jego nazwiska. W końcu je znalazł na samym końcu, dopisane w ostatniej chwili, i przepuścił admirała dalej.

      „Dokładnie tak, jak powiedział Regent”. Ávila nie miał pojęcia, jak mu się to udało. Ponoć na liście gości mogli się znaleźć wyłącznie wybrani.

      Podszedł do bramki z wykrywaczem metalu, przy której wyjął z kieszeni i umieścił na plastikowej tacy najpierw telefon komórkowy, a następnie różaniec, który delikatnie, z wielkim pietyzmem położył na telefonie.

      „Tylko ostrożnie” – napominał się w duchu. „Bardzo ostrożnie”.

      – Qué rosario tan bonito – powiedział ochroniarz, podziwiając sznur metalowych paciorków zakończonych dużym krzyżem o zaokrąglonych ramionach.

      – Gracias – odparł Ávila. – Wykonałem go własnoręcznie.

      Admirał przeszedł przez bramkę bez incydentów. Po drugiej stronie odebrał swój telefon i różaniec, ostrożnie schował je do kieszeni, po czym przeszedł do stanowiska, przy którym wręczono mu nietypowe słuchawki.

      „Nie potrzebuję audiodeskrypcji” – pomyślał. „Mam zadanie do wykonania”.

      Wchodząc do atrium, dyskretnie wyrzucił słuchawki do kosza. Z bijącym sercem rozejrzał się w poszukiwaniu odosobnionego miejsca, w którym mógłby swobodnie zatelefonować do Regenta, żeby mu zameldować, że już jest w środku.

      „Dla Boga, ojczyzny i króla” – pomyślał. „Przede wszystkim jednak dla Boga”.

***

      W tej samej chwili w odległym krańcu oświetlonej blaskiem księżyca pustyni na przedmieściach Dubaju siedemdziesięcioośmioletni szacowny allamah Syed al-Fadl nadludzkim wysiłkiem czołgał się po piachu, zaczynało mu jednak już brakować sił.

      Miał odparzoną, pokrytą pęcherzami skórę, a w gardle zaschło mu tak bardzo, że ledwie mógł złapać oddech. Niesiony pustynnym wiatrem piasek dawno go już oślepił, on jednak mimo to pełzł dalej. W pewnym momencie zdawało mu się, że słyszy w oddali silniki łazików pustynnych, ale prawdopodobnie był to tylko wiatr wyjący na wydmach. Wtedy al-Fadl stracił nadzieję, że Bóg zechce go uratować. Sępy przestały już nad nim krążyć. Teraz szły obok niego.

      Wysoki Hiszpan, który go uprowadził, prawie się nie odzywał, gdy jechali autem allamaha w głąb tej olbrzymiej pustyni. Po godzinie zahamował, kazał duchownemu wysiąść i odjechał w mrok, zostawiając go bez wody i jedzenia.

      Porywacz nie ujawnił, kim jest, ani nie wyjaśnił swojego postępowania. Jedyną poszlaką, którą al-Fadl zauważył, był dziwny tatuaż na prawej dłoni mężczyzny – symbol, którego allamah nie rozpoznał.

      Przez kilka godzin al-Fadl brnął przez pustynię i bezskutecznie wzywał pomocy. Teraz, gdy odwodniony upadł, czując, że jego twarz zagrzebuje się w duszącym piasku i zawodzi go serce, po raz ostatni zadał sobie pytanie, które powtarzał w myślach, odkąd został uprowadzony.

      „Kto mógłby chcieć mojej śmierci?”

      Tym razem jednak, ku swojemu przerażeniu, znalazł jedyną logiczną odpowiedź.

      Rozdział 8

      Robert Langdon przenosił wzrok z jednego kolosalnego elementu na drugi. Wszystkie były wygiętymi płytami niepomalowanego metalu ustawionymi

Скачать книгу