Скачать книгу

przez otwór w bibliotece i wdarło się do pokoju niczym błogosławieństwo. Experta wyłączyła żyrandol, by z ulicy nie było widać światła, ale lampka nocna zawieszona w głowach łóżka wystarczyła mi do stwierdzenia, że mój sąsiad nie żyje co najmniej od doby.

      – Kiedy zmarł? – zapytałem mimo wszystko i dopiero usłyszawszy nieoczekiwany głos, uświadomiłem sobie, że przecież ktoś musiał otworzyć nam wcześniej drzwi od środka.

      – Wczoraj rano. – Tym kimś była Amparo.

      Pod przeciwległą ścianą stał fotel uszak. Patrzyła na mnie stamtąd kobieta ubrana w męską piżamę; przerzuciwszy prawą nogę przez poręcz mebla, nie tyle siedziała, co wpółleżała na nim, powykręcana. W gęstym półmroku sypialni arogancka panienka, w jaką przeistoczyła się moja dawna towarzyszka zabaw, bardziej niż siebie samą przypominała raczej zepsutą marionetkę, porzuconą przez znudzone zabawą dziecko. Szybko się wyprostowała, jakby ona również to sobie uświadomiła.

      – Wczoraj, czyli we wtorek osiemnastego?

      Wstała powoli, zacisnęła powieki i potarła czoło dłonią, nim do mnie podeszła.

      – Wczoraj… – Skąpe światło lampki przydało żółtawej bladości jej twarzy wyglądu niemal widmowego. – Nie, czekaj, bo już…

      – Dziś jest środa – pomogłem jej, szacując, że musiały minąć ze cztery miesiące, od kiedy ostatnio wychodziła z mieszkania. – Mamy dziewiętnasty listopada.

      – No tak, uch… wobec tego w poniedziałek… W poniedziałek rano.

      Nie zamieniliśmy ze sobą tylu słów, od kiedy pewnego wieczoru w październiku 1933 roku zastałem ją w naszym salonie. Nie była sama. Pośród przybyłych z nią kobiet rozpoznałem jej siostrę Asun, z czego wywnioskowałem, że dwie panie siedzące po bokach mojej babci muszą być jej koleżankami. Nie miałem najmniejszego zamiaru brać udziału w spotkaniu, które wyglądało na sąsiedzką kawkę, ale nim wymyśliłem zgrabny sposób, by się przywitać i ulotnić, słowa jednej z owych nieznajomych uruchomiły tajemniczy mechanizm, który od czasu do czasu rozpalał mi gdzieś pomiędzy oczami oślepiające, bezlitośnie białe światło.

      Znałem doskonale ten objaw, zapowiedź furii, która za chwilę miała mną zawładnąć, wyzwalając kolejne, jeszcze dziwniejsze zjawisko. Zawsze byłem spokojnym człowiekiem. Jako chłopca cechowała mnie ostrożność, a według reguł szkolnego podwórka mogłem wręcz uchodzić za strachliwego. Wychowałem się wśród dorosłych, przy chorej matce i dwojgu starszych ludzi. Bójek nie lubiłem z powodów, które bardziej pasowałyby do mojego dziadka niż ucznia. Byłem bardzo chudy, nosiłem okulary i biegałem szybciej niż większość moich kolegów, dlatego nie obrażałem się łatwo i bez większych problemów unikałem prowokacji. Aż do czasu gdy największy klasowy zabijaka zwrócił na mnie uwagę. Nazywał się Miguel Salcedo; nie odezwał się do mnie słowem od pierwszego dnia w szkole. Tamtego ranka mój dziadek przystanął, żeby przywitać się z jego ojcem, i weszliśmy razem do klasy pierwszaków, ale musieliśmy skończyć dwanaście lat, nim ponownie zwróciliśmy na siebie uwagę.

      Stałem samotnie, jak niemal zawsze, przyglądając się chłopakom grającym w piłkę, kiedy poczułem, że w sam środek pleców uderzył mnie kamyczek. Był na tyle mały, że nie zrobił mi krzywdy, ale kiedy kolejny trafił mnie w łydkę, zrozumiałem, że to nie przypadek. Nim zdążyłem podjąć ucieczkę, trzeci kamyk wylądował na moim karku, a na czole pomiędzy oczami zapłonął mi nieznany biały blask. Poczułem, że cały się trzęsę. Ale to nie była prawda, bo nim zdjąłem okulary, spojrzałem na swoje dłonie: były spokojne, tak pewne, że dalej na nie patrzyłem, obserwowałem palce, które złożyły okulary i ulokowały je ostrożnie na ziemi. Potem przekonałem się, że wszystko to odbyło się w normalnym tempie, mimo że owo białe światło zdawało się naznaczać otaczającą mnie rzeczywistość jakimś szczególnym spowolnieniem. Było lodowate. W ostatniej chwili, kiedy jeszcze mogłem myśleć, przemknęło mi przez głowę, że to uczucie jest tak zimne jak kropla lodowatej wody przenikająca do szpiku kości. Jednak niemal natychmiast potem zalała mnie fala gorąca. Nie wiedząc do końca, co właściwie zamierzam zrobić ani dlaczego, przeciąłem pędem dziedziniec, uderzyłem w Salceda z byka i powaliłem go na ziemię. Kiedy nas rozdzielono, Miguel miał krew na dolnej wardze, ja wyszedłem ze starcia bez uszczerbku. W gabinecie dyrektora mój przeciwnik miał odwagę przyznać, że to on zaczął. Mimo wszystko i tak ukarano nas obu tak samo. To był początek naszej przyjaźni. Miguel Salcedo zainicjował swego rodzaju tradycję. Od tamtej pory moi najlepsi przyjaciele zawsze byli niżsi i silniejsi ode mnie. Wszyscy dużo lepiej radzili sobie w bójkach, a jednak żaden z nich nie przejawiał nawet połowy tej dzikiej wściekłości, która brała mnie we władanie, ilekroć płonęło mi między oczami białe światło.

      – Ależ oczywiście, że tak, Auroro, oczywiście, że na szlachetny cel. Niech pani tylko pomyśli, zakupimy materace dla ludzi będących w tak wielkiej potrzebie…

      Początkowo sądziłem, że gwałtowną reakcję wywołało uderzenie trzeciego kamyczka, który trafił mnie w głowę, ale zaraz odkryłem, że fizyczny uraz nie był tu wcale decydujący. Tamtego popołudnia ledwie kilka słów wystarczyło, by rozniecić płomień.

      – Bo oni mieszają im w głowach, a co pani myśli? Że te biedne kobiety, które wypruwają sobie żyły, by ich dzieci wyszły na ludzi, nie są dobrymi chrześcijankami? No ale, oczywiście, ich mężowie, obiboki, całymi dniami przesiadują w barach i wysłuchują tych okropieństw…

      W październiku 1933 roku nauczyłem się już panować nad moimi napadami wściekłości. Samokontrola nie zmniejszała siły ani intensywności gniewu, ale dzięki niej nie musiał zawsze prowadzić do rękoczynów. Nim wszedłem do salonu, policzyłem powoli od jednego do pięciu, a potem celowo spowolniłem i przesadnie wydłużałem kroki, by od sześciu do dziesięciu przejść przez pokój. To zachowanie zaalarmowało jedyną osobę, która zrozumiała, co się święci. Reszta towarzystwa powitała mnie uśmiechem.

      – Materace posłużą nam, by do nich dotrzeć, by przemówić im do rozumu i…

      – I kupić ich głosy. – Na te słowa babcia zasłoniła sobie twarz rękami, a pozostałe kobiety spojrzały na mnie, jakbym przemówił w jakimś obcym języku. – Dzięki temu będą mogli wybrać pomiędzy głosowaniem na CEDA3, która przyniesie im jeszcze większą nędzę, lub dalszym spaniem na ziemi.

      Byłem spokojnym człowiekiem i nauczyłem się robić takie właśnie wrażenie, w czasie gdy chłód i gorąco walczyły w moim wnętrzu na śmierć i życie. Zapewne właśnie dlatego Amparo zwróciła się do mnie z całą naturalnością, miłym tonem, niczego nie podejrzewając.

      – Ale czemu tak mówisz, Guillermo? Aż trudno uwierzyć! Jakbyśmy nie znali się od dawna… Jesteś bardzo niesprawiedliwy. Komuniści się nie hamują, idą na całość. Może nie? A my… To akcja charytatywna.

      – Doprawdy? – Podszedłem do niej tak blisko, że wstała, by znaleźć się naprzeciw mnie. – A mnie się wydaje, że to raczej jedno wielkie draństwo, i dlatego zagłosuję na pierwszą partię, która raz na zawsze skończy z waszą dobroczynnością. – Odwróciłem się do niej tyłem, by zaapelować do jedynej osoby, która mogła zakończyć to zebranie. – Na co czekasz, babciu? Aż dziadek wstanie z grobu, by nas przekląć?

      Tamtego wieczoru przepraszałem ją na wszelkie możliwe sposoby. Przyrzekłem, że nigdy więcej nie zrobię czegoś podobnego, i dotrzymałem obietnicy; jednak wcześniej, widząc, że moje słowa zawstydziły ją za bardzo, by zdobyła się na wyrzucenie gości, wziąłem na siebie rolę pana domu wobec jedynej przyjaciółki, jaką miałem w dzieciństwie.

      – Wynocha

Скачать книгу


<p>3</p>

Hiszpańska Konfederacja Prawicy Autonomicznej (Confederación Española de Derechas Autónomas) – federacja katolickich i konserwatywnych partii politycznych założona w 1933 roku w celu zniesienia ustroju republikańskiego i wprowadzenia systemu totalitarnego.