Скачать книгу

jaskółka, krążyła nad maszyną do latania i wreszcie uwięzła w jednym skrzydle. Leonardo przyskoczył do niej i uwolnił ją z więzienia. Jaskółka zatrzepotała skrzydłami i wyfrunęła przez okno.

      „Jakie to proste i ładne!” – myślał da Vinci, goniąc ją wzrokiem.

      Spojrzał na swoją maszynę, bezkształtny szkielet olbrzymiego nietoperza.

      Chłopak, śpiący na ziemi, obudził się. Był to uczeń, a zarazem pomocnik Leonarda, zręczny mechanik i kowal florencki Zoroastro, czyli Astro Peretola.

      Wstał i przetarł swoje jedyne oko: drugie wypaliła mu iskra. Ten niezgrabny olbrzym podobny był do Cyklopa.

      – Usnąłem – zawołał, chwytając się za kędzierzawą głowę. – Czemu żeście nie obudzili mnie, mistrzu? Chciałem dziś wieczorem skończyć lewe skrzydło.

      – Dobrze, żeś usnął. Skrzydła nic niewarte.

      – Cóż wam znowu strzela do głowy? Nie, mistrzu, ja już nie pozwolę zmieniać tej maszyny. Tyle pieniędzy! Tyle trudu! I wszystko na próżno? Myślicie, że takie skrzydła nie uniosłyby człowieka w powietrze? A ja wam mówię, że dźwignęłyby nie tylko człowieka, ale słonia. Pozwólcie mi spróbować nad wodą. Pływam jak ryba; choćbym spadł, nic mi się nie stanie.

      – Cierpliwości, przyjacielu – upominał go Leonardo.

      – Więc kiedy? – jęknął kowal z rozpaczą. – Czemu nie zaraz? Przysięgam, że mógłbym latać.

      – Nie mógłbyś, Astro, matematyka…

      – O! Wiedziałem, że wszystkiemu winna matematyka. Diabli z taką nauką! Ileż to lat pracowaliśmy nad budową naszej maszyny! Byle jaki owad, pierwsza lepsza mucha potrafi wzlecieć w obłoki, a człowiek pełza po ziemi jak robak. Po co czekać? Skrzydła już gotowe. Tylko usiąść i wzlecieć w górę.

      Leonardo siedział ze spuszczoną głową i milczał.

      Parę godzin potem mistrz przyzwał do siebie Giovanniego i rzekł:

      – Nie widziałeś jeszcze mojej Wieczerzy. Idę do klasztoru. Pójdziesz ze mną?

      Uczeń przyjął tę propozycję z niewymowną radością.

      Od kilku dni był zawstydzony. Nie mógł zapłacić sześciu dukatów, należnych Leonardowi za naukę, bo stryj nie przysyłał mu pieniędzy. Giovanni dostał od fra Benedetta kilka dukatów. Starczyły na dwumiesięczną opłatę, ale zakonnik był ubogi, oddał mu ostatniego skuda.

      – Mistrzu – szepnął Beltraffio nieśmiało, jąkając się i rumieniąc – mamy dziś czternastego, a według naszej umowy powinienem był zapłacić wam dziesiątego… Wiem… pamiętam… Ale nie mam pieniędzy… Czy zechcecie poczekać? Merula obiecał mi dać manuskrypty do przepisywania…

      Leonardo popatrzył na młodzieńca.

      – Nie wstydzisz się tak bredzić? – zawołał ostro, ale przyjrzawszy się jego starym trzewikom i wytartemu kubrakowi, zrozumiał, że Giovanni nie ma nie tylko na naukę, ale i na odzież. Zmarszczył brwi i zaczął mówić o czym innym. Po chwili sięgnął do kieszeni i wyjął dukata.

      – Giovanni – rzekł – proszę cię, kup mi niebieskiego papieru, ze dwadzieścia arkuszy, paczkę czerwonej kredy i farb. Oto pieniądze.

      – To dukat. Cały sprawunek kosztować będzie kilka soldów. Przyniosę wam resztę.

      – Czy warto mówić o takiej drobnostce? A na przyszłość nie kłopocz się o pieniądze. Wiem – dodał po chwili – masz mnie za skąpca. Umawiając się z tobą o miesięczną opłatę, zapisywałem w zeszycie wszystkie szczegóły naszej rozmowy: twoje nazwisko, wysokość opłaty i termin płacenia… Mam taki zwyczaj… przejąłem go od mego ojca, notariusza Piero da Vinci, najakuratniejszego i najrozsądniejszego z ludzi. Na nic mi się to nie zdało, nie przysporzyło mi dochodów… Mógłbym ci powiedzieć dokładnie, ile denarów kosztowało pióro i aksamit na nowym kapeluszu Andrei Selaino, ale nie wiem, na co poszły tysiące dukatów… A więc widzisz, że to po prostu dziwactwo. Jeśli potrzebujesz pieniędzy, bierz! Daję ci z serca, jak ojciec synowi.

      Leonardo spojrzał tak miękko i serdecznie, że Giovanni byłby mu padł do nóg z wdzięczności.

      Doszli do klasztoru.

      IV

      Refektarz klasztorny był długą izbą o ścianach bielonych wapnem. Ostry zapach mięsiwa zlewał się z mdłą wonią kadzideł. Wzdłuż ścian ustawione były stoły.

      W sali panowała taka cisza, że było słychać brzęczenie much; z kuchni klasztornej dolatywał brzęk rondli.

      W głębi refektarza, na wprost drzwi wejściowych, przy dużym płótnie zasłaniającym obraz, ustawione było rusztowanie z desek.

      Giovanni domyślił się, że ta zasłona ukrywa płótno, nad którym mistrz pracował od lat dwudziestu, a które przedstawiało Wieczerzę Pańską.

      Leonardo wstąpił na rusztowanie, otworzył drewniane pudełko, w którym były szkice, kartony, pędzle i farby, i uchylił zasłony.

      Giovanni podniósł oczy i w pierwszej chwili zdało mu się, że ma przed sobą nie malowidło ścienne, lecz przestrzeń pełną powietrza, że refektarz wydłużył się i w głąb oddalił. Światło dzienne zlewało się ze światłem zmroku, wpływającym przez okna owego malowanego refektarza.

      Długi stół, przedstawiony na płótnie, był podobny do stołów klasztornych – taki sam na nim obrus cieniutki, ze związanymi końcami; te same szklanki i karafki; te same nakrycia. Twarze apostołów były jak żywe, zdało się chłopcu, że za chwilę usłyszy ich głosy, że w głębi ich serc czyta wzruszenie.

      Uderzyły go, zwłaszcza, oblicza Judasza, Jana i Piotra. Głowa Judasza była zaledwie narysowana, ale ciało już podmalowane – zdrajca ściskał w palcach kiesę pełną srebra; odskakując w tył, przewracał solniczkę, sól rozsypywała się po obrusie.

      Piotr, oburzony, zrywał się, jedną ręką nóż chwytał, drugą opierał się o ramię Jana, jak gdyby chciał pytać ulubionego ucznia Chrystusowego: „Gdzie zdrajca?”. Jan siedział przy mistrzu, cała twarz jasnowłosego młodzieńca tchnęła nieziemskim spokojem, on jeden ze wszystkich uczniów nie bał się, nie gniewał, nie cierpiał. Spełniały się na nim słowa mistrza: „Niech wszyscy będą jednym, jako Ty, Ojcze, jesteś we mnie, a ja w Tobie!”.

      Giovanni patrzył i myślał:

      „Czy jest na świecie większy artysta od Leonarda? A ja gotów byłem uwierzyć obmowie. Ten, kto stworzył takie arcydzieło, nie może być niedowiarkiem. Musi kochać Chrystusa”.

      Ukończywszy głowę Jana, mistrz wziął kawałek kredy i chciał naszkicować twarz Zbawiciela. Szło mu trudno. Od lat dziesięciu obmyślał każdy szczegół tego świętego oblicza, a nie potrafił odtworzyć jednego bodaj rysu. I oto dziś, jak zawsze, wobec pustego miejsca, na którym miała zajaśnieć twarz Boga-Człowieka, mistrz czuł swą nieudolność i poczynał wątpić w siebie.

      Odrzucił węgiel, zatarł gąbką, co narysował i wpatrując się w obraz, pogrążył się w zadumie, która niekiedy trwała całymi godzinami.

      Giovanni wszedł na rusztowanie i stanął przy mistrzu. Na twarzy Leonarda malowała się rozpacz i zwątpienie. Widząc przy sobie ucznia, przemówił do niego:

      – Co myślisz o tym obrazie? – spytał.

      – Nic piękniejszego nie widziałem w mym życiu!… I nikt tego tak nie zrozumiał, jak wy, mistrzu.

      Łzy drżały w głosie

Скачать книгу