Скачать книгу

jakimś czasie zobaczyłem Santera wśród czterech Indian. Ponieważ paliło się osiem ognisk, każde drzewo rzucało po kilka cieni i półcieni, które chwiejąc się w różne strony, nadawały laskowi niesamowity wygląd.

      Na moje szczęście czerwonoskórzy rozmawiali głośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nie tylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostałem się do zacienionego miejsca i zatrzymałem się, może o dwieście kroków od Santera, który opowiadał o Górze Nuggetów i wzywał czerwonoskórych, ażeby się tam udali wraz z nim po skarby.

      – …a potem podążymy ku Górze Nuggetów, aby uśmiercić Winnetou i poszukać złota! – usłyszałem.

      – Nie może być tak, jak mój brat myśli. Winnetou musi pochować ojca i siostrę, w tym przeszkodzić mu nie wolno, bo Wielki Duch nie przebaczyłby nam tego. Napadniemy na niego dopiero po pogrzebie. On nie pojedzie już teraz do miast bladych twarzy, lecz powróci do domu. Potem urządzimy zasadzkę albo zwabimy go tak jak Old Shatterhanda, który tu na pewno przybędzie. Czekam tylko na powrót zwiadowcy ukrytego po drugiej stronie. Straże, wystawione daleko, także nie doniosły mi jeszcze o niczym.

      Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mnie bardzo. Przed laskiem były straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ich nie spostrzeże? Ledwo to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Indianie zaczęli nasłuchiwać.

      Wtem zbliżyła się od lasku grupa czerwonoskórych, wlokących ze sobą białego. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast, że nie zostawię go w niewoli, choćbym miał to przypłacić życiem.

      Powstało małe zamieszanie, z którego czym prędzej skorzystałem. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indian.

      – Old Shatterhand! – krzyknął Santer i rzucił się do ucieczki.

      Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indian, którzy też się cofnęli.

      – Precz stąd! A wy trzymajcie się mnie! – zawołałem do Sama.

      Zdawało się, że czerwonoskórzy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, umyślnie zresztą w taki sposób, aby ich nie zabić. Chwyciłem Sama za rękę i pociągnąłem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Wszystko to odbyło się tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.

      – Chodźcie za mną! – powiedziałem do Sama, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało przede wszystkim odejść od owego lasku na odległość strzału.

      Teraz dopiero zaskoczeni czerwonoskórzy przyszli do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli odgłos kroków Sama. Huknęły strzały i nastąpił piekielny hałas.

      Kiedy mi się wydało, że odbiegłem już dość daleko, zatrzymałem się na chwilę.

      – Samie! – zawołałem stłumionym głosem.

      Odpowiedzi nie było.

      – Samie, czy mnie słyszycie? – spytałem głośniej.

      Nie odpowiedział i teraz. Gdzież on się podział? Szedł przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany namuł i głębokie kałuże. Dobyłem zza pasa naboje, nabiłem ponownie rewolwery i zawróciłem wolnym krokiem, aby poszukać Sama. Niestety, bez skutku.

      Pobiegłem okrężną drogą do naszego obozu. Tam zastałem wszystkich bardzo wzburzonych.

      – Gdzie Sam? Nie ma go tutaj? – spytałem.

      – Jak możecie tak pytać? Czyż nie widzieliście, co się z nim stało? W jakiś czas potem, gdy nas opuściliście, usłyszeliśmy okrzyki czerwonoskórych, huknęło kilka strzałów rewolwerowych, a wkrótce potem rozległo się okropne wycie. Następnie padło kilka strzałów ze strzelby i ujrzeliśmy Sama już na tym brzegu. Biegł do nas, ale tuż za nim pędziło mnóstwo Kiowów, którzy go doścignęli i pochwycili. Widzieliśmy to wyraźnie, bo ogniska palą się jasno. Chcieliśmy pójść mu na pomoc, ale pamiętaliśmy o waszym zakazie i zaniechaliśmy tego.

      – Zrobiliście bardzo rozsądnie, gdyż w jedenastu nie dokazalibyście niczego, tylko stracili życie.

      – Ale co my poczniemy, sir? Sam pojmany!

      – Odbijemy go jeszcze tej nocy! – wołali wzburzeni.

      Zacząłem rozmyślać, jak by go uwolnić. Musieliśmy zaczekać, gdyż po drugiej stronie panował jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło się zupełnie, a ciszę przerywały tylko silne, donośne uderzenia tomahawków.

      Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wskazywały północ, można było przystąpić do dzieła. We trzech opuściliśmy obóz i ruszyliśmy tą samą drogą, którą szedłem poprzednio. Wydostawszy się na brzeg, położyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsłuchiwać. Dokoła panowała grobowa cisza. Poczołgaliśmy się więc z wolna naprzód, lecz nie ujrzeliśmy nikogo. Wkrótce przekonaliśmy się, że w lasku nie było ani jednego Kiowy.

      – Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! – rzekł zdziwiony Parker. – A mimo to podsycili ogniska!

      – Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że tymi ogniami utrzymają nas w mniemaniu, że są ciągle tutaj.

      Wróciliśmy do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko w porządku.

      Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość do rana. Kto mógł spać, spał, a kto nie, ten czuwał. Tak przeszła noc, a gdy rankiem zaczęło szarzeć, udaliśmy się przez rzekę do obozu Kiowów. Ogniska już się wypaliły i pozostały z nich tylko kupy popiołu.Zaczęliśmy badać ślady. Kiowowie wsiedli na konie i odjechali w kierunku południowo-wschodnim.

      A Sam Hawkens? Zabrali go ze sobą, co nadzwyczajnie dotknęło Dicka Stone’a i Willa Parkera. Mnie także było serdecznie żal poczciwego westmana.

      – Musimy pojechać za tymi Indianami, choćby nie wiem co się miało stać – biadał Dick.

      – Mylicie się, Dicku, wcale nie musimy ścigać czerwonoskórych. Oni poszli na górę Nuggetów!

      – Ależ im nie wolno przeszkadzać w pogrzebie!

      – Nie zamierzają też tego zrobić. Zaczekają na koniec uroczystości. Są wrogo usposobieni do nas i do Apaczów i pragną zemsty. Przybycie Santera było im więc bardzo na rękę. Dowiedziawszy się o śmierci Inczu-czuny i jego córki, ucieszyli się bardzo. Jakże sobie życzą tego samego losu dla Winnetou! Przejechawszy kawałek drogi na południowy wschód i ściągnąwszy, gdy się nadarzy sposobność, jeszcze więcej wojowników, zwrócą się ku Górze Nuggetów, gdzie mają zamiar na nas napaść i wyciąć w pień. Co ty na to, stary Willu?

      – Sądzę, że jest tak, jak powiada Old Shatterhand. Musimy natychmiast stąd ruszyć, aby ostrzec na czas Winnetou. Czy godzicie się, sir?

      W pół godziny potem byliśmy w drodze, oczywiście niezbyt zadowoleni z wyniku wyprawy. Zamiast pochwycić Santera, utraciliśmy Sama Hawkensa. Jeżeliby jednak moje przypuszczenie się sprawdziło, można by mieć pewną nadzieję, że uwolnimy Sama i pochwycimy Santera.

      Już przed południem stanęliśmy u wejścia do parowu prowadzącego na polanę, na której dokonano napadu i morderstwa.

      Zostawiliśmy konie w dolinie pod opieką jednego z Apaczów, a sami ruszyliśmy w górę. Na skraju polany stał strażnik, który powitał nas tylko lekkim ruchem ręki. Spostrzegliśmy na pierwszy rzut oka, że pozostałych dwudziestu Apaczów pracowało pilnie nad przygotowaniem pogrzebu dla wodza i jego córki. Mnóstwo wysmukłych drzew, ściętych tomahawkami, przeznaczono na rusztowanie. Oprócz

Скачать книгу