Скачать книгу

a" target="_blank" rel="nofollow" href="#i000000030000.png"/>

      Tytuł oryginału niemieckiego:

      Winnetou

      Przekład polski na podstawie wydania z 1910 roku

      (Wyd. „Przez Lądy i Morza”)

      Redakcja:

      Joanna Rodziewicz

      Na okładce:

      Kadr z filmu Winnetou: Złoto Apaczów (niem. Winnetou 1. Teil), reż. Harald Reinl, 1963

      © Flash Press Media

      LEKTURA DLA KLASY V

      © Copyright by Siedmioróg

      ISBN 978-83-7791-739-8

      Wydawnictwo Siedmioróg

      ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

      Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

      www.siedmioróg.pl

      Wrocław 2017

      Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

      TOM PIERWSZY

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      GREENHORN

      Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające?

      „Green” znaczy: „zielony”, a „horn” – „róg, rożek”. Greenhorn to „zielony”, a więc niedojrzały, niedoświadczony człowiek, który musi ostrożnie wysuwać naprzód różki, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo kpin, słowem – żółtodziób.

      Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy chce na nim usiąść lady, i pozdrawia pana domu, zanim się ukłoni paniom. Przy nabijaniu strzelby greenhorn wsuwa odwrotnie nabój do lufy albo wpycha najpierw pakuły, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn uważa szopa za oposa, a średnio ładną Mulatkę za kwarteronkę1. Greenhorn, otrzymawszy policzek od Paddy’ego2, leci ze skargą do sędziego pokoju, zamiast, jak prawdziwy jankes3, ukarać napastnika na miejscu. Greenhorn bierze ślady dzikiego indyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się położyć swoje brudne buty na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze ze sobą na prerię gąbkę do mycia wielkości dyni i dziesięć funtów mydła, zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie osiemset indiańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórym, przekonuje się, że zapiski te wysłał w ostatnim liście do domu. Greenhorn kupuje proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby równie długo patrzył w niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wysokość drzewa, a gdy go znajdą Indianie, dziwi się. Greenhorn to właśnie greenhorn. Ja sam byłem greenhornem.

      Nie należy jednak sądzić, że przyznawałem się wówczas, iż to przykre określenie pasuje do mnie. Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że uważa za „zielonych” raczej wszystkich innych, ale nigdy samego siebie.

      Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak otrzymałem wyższe wykształcenie i nigdy się nie bałem egzaminu! Będąc młody, nie zastanawiałem się wówczas nad tym, że dopiero życie jest właściwym i prawdziwym uniwersytetem, w którym uczniowie są pytani co dzień i co godzina. Wrodzona żądza czynu i pragnienie zapewnienia sobie dobrobytu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki życia były wówczas dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze niż teraz.

      Los zawiódł mnie do St. Louis, do pewnej rodziny, u której znalazłem chwilowe schronienie jako nauczyciel domowy. Bywał tam Mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem prawdziwego artysty, a siebie z dumą nazywał „zbrojmistrzem”.

      Był to człowiek odznaczający się życzliwością dla bliźnich, mimo że na to nie wyglądał, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a ze swoimi klientami obchodził się tak szorstko, że nie omijali oni sklepu tylko dla wysokiej wartości towaru.

      Mr. Henry stracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. Nie mówił o tym nigdy, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios spowodował zapewne szorstkość jego obejścia.

      Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się lekcjom, a potem zabierał mnie ze sobą na miasto. Raz zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam skorzystać z zaproszenia. Ale moje ociąganie nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie wściekłą minę, jaką zrobił, gdy wreszcie przyszedłem do niego.

      – Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir?

      – W domu.

      – A przedwczoraj?

      – Także w domu.

      – Nie zawracajcie mi głowy!

      – Mówię prawdę, Mr. Henry!

      – Pshaw! Takie żółtodzioby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny.

      – Powiedzcież łaskawie, gdzież to powinienem być.

      – Tu, u mnie. Zrozumiano? Już dawno chciałem was o coś zapytać.

      – A więc pytajcie śmiało – wezwałem go, siadając wysoko na warsztacie, przy którym pracował.

      Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:

      – Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!

      – Greenhorna? – odrzekłem marszcząc czoło, gdyż poczułem się dotknięty. – Przypuszczam, Mr. Henry, że wam się to słowo wyrwało mimo woli.

      – Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym rozmysłem. Jesteście greenhorn, i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To zdumiewające, ile tam u was musicie się uczyć! Ale nie wyobrażajcie sobie, że jesteście mędrcem. Wsadźcie nos w życie, wówczas dowiecie się może, na czym polega właściwa mądrość! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczym, wprost zerem, a to, co potraficie, ma jeszcze mniejszą wartość. Wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać!

      Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był tego pewny.

      – Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, a dostaniecie odpowiedź.

      Na te słowa odłożył lufę, którą gwintował, wstał, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:

      – Strzelbę do ręki, sir? Tego się po mnie nie spodziewajcie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z nimi mogę powierzyć mój honor!

      – Ja mam właśnie takie ręce.

      Spojrzał na mnie, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem:

      – Taki greenhorn! Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem!

      Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:

      – Strzelać

Скачать книгу


<p>2</p>

P a d d y – skrót od najpopularniejszego imienia irlandzkiego Patrick, w mowie potocznej oznaczający Irlandczyka.

<p>3</p>

J a n k e s – pogardliwa nazwa północnych Amerykanów.