Скачать книгу

kroków przed końmi ukazała się na wąskiej miedzy, dość szczególnie wyglądająca kobieta. Była to dziewczyna dwudziestoletnia, wysoka, z potężnymi rozmiarami ciała i twarzą tryskającą świeżością i zdrowiem. Kasztanowate włosy, słońcem przeniknięte, jeżyły się dokoła jej głowy jak złota gęstwina; gruby, plątany warkocz opadał na szerokie plecy, okryte jaskraworóżowym kaftanem. W dużej płachcie, przymocowanej do pasa, niosła mnóstwo polnego ziela, szła wyprostowana, szerokim i silnym krokiem, a spod kraciastej samodziałowej spódnicy wyżej niż do kostek ukazywały się jej duże, bose nogi. Z dala już widać było bławatkowy szafir jej oczu, które pod brwiami kasztanowatymi zaświeciły, rozbłysły i w twarzy Jana jak w tęczy utkwiły. Kiwnęła ku niemu głową i obojętnym spojrzeniem powiódłszy po Justynie, z szerokim uśmiechem pąsowych warg zawołała:

      — Pan Jan widać czasu ma dużo, kiedy sobie tak pomału idzie!

      Uchylił trochę czapki.

      — A panna Jadwiga co takiego w fartuszku niesie?

      — Ziele dla krów! Czy to pan Jan nie poznał? Widać, że na słońce spojrzał, to w oczach pociemniało!

      — Może panna Jadwiga i zgadła! — z cichym śmiechem odpowiedział.

      Teraz ogromna dziewczyna z szafirowymi oczami i szeroko śmiejącymi się usty drogę mu zajść musiała i przechodząc raz jeszcze z bliska spojrzała na niego. Uśmiech jej zmącił się i zniknął, głowę trochę pochyliła i wymówiła prędko:

      — Dlaczego to pan Jan niełaskaw nigdy nas nawiedzieć? Zdaje się, że nie na końcu świata żyjem. Już i dziadunio o panu wspominał...

      Nie zatrzymując się ani na sekundę, pług i konie wyminęła i przodem poszła, a gdy z wielkim swym fartuchem, pełnym zieleni, z bogato rozwiniętymi kształtami ciała i jeżącą się nad głową złotą gęstwiną włosów szła prosto i prędko, można by ją było porównać do ogromnej, silnej i w sile swojej ponętnej Cerery[77].

      — Kto to? — zapytała Justyna.

      — To jest panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka...

      Justyna szeroko oczy ze zdumienia otworzyła. Jan uśmiechnął się.

      — Państwo nie rozumieją naszych nazwań — objaśnił. — Aktorka, czyli sukcesorka... to jest... dziedziczka... Dziadunio panny Domuntówny, Jakub Bohatyrowicz, miał tylko jedną córkę, którą wydał za Domunta. Córka i zięć prędko pomarli i tę jedną wnuczkę jemu zostawili. Całe tedy gospodarstwo, wcale piękne, na nią spadnie, a o starym gadają, że i pieniądze jeszcze ma...

      Justyna uśmiechnęła się. Spostrzegła była rozkochane spojrzenie, jakie Domuntówna przez mgnienie oka zatopiła w twarzy Jana.

      — Piękna panna! — ścigając wzrokiem oddalającą się, zauważyła.

      — Co do piękności, to bynajmniej! — z widocznym niezadowoleniem odpowiedział — owszem, zdaje się, że nadmiar wielka i gruba! Ale — poprawił się spiesznie — pracowita i z dobrym sercem, to prawda! Czy panienka uwierzy, że gospodarstwo u niej idzie nie gorzej jak u jakiego mężczyzny?... I wszystko ona robić zdoła, taka silna... Przeszłego lata o najemników trudno było, to, aż śmiech powiedzieć, sama z parobkiem kosiła i orała... Wtedy mnie stryj powiedział, żebym jej pomagał, bo starego Jakuba bardzo szanuje i do tego głowę sobie nabił...

      Zamilkł, widocznie czegoś nie dopowiadając; zmieszał się znowu, chrząknął i prędko zagadał:

      — Ten Jakub to może już prawie dziewięćdziesiąt lat ma... Francuzów pamięta[78], a więcej jak pięćdziesiąt lat temu z dziadem pana Benedykta Korczyńskiego na wojnę chodził. Po wojnie ożenił się, już w późnym wieku, i doświadczył wielkiego nieszczęścia. Żonka go porzuciła, a on to sobie tak wziął do serca, że od tego czasu troszkę zwariował. Nie to, żeby całkowicie wariatem był, ale troszkę... Jadwiśka pięknie staruszka dopatruje, lubi jego i pieści jak małe dziecko...

      Czuć było, że zbliżali się do wsi dużej i ludnej. Głosy ludzi i zwierząt coraz wyraźniej dawały się słyszeć. U brzegu kończącego się owsa trzej chłopcy, bosi i w białych z grubego płótna ubraniach, z niewielkiej przestrzeni pola zbierali koniczynę. Jeden, barczysty, tęgi i rudowłosy, kosił, a dwaj, młodzi, niedorośli, grabili i zgarniali ściętą trawę w małe kopice. Jan uśmiechnął się, otworzył usta dla powiedzenia czegoś i powściągnął się, na koniec, nie mogąc znać powstrzymać się zupełnie, do kosarza, którego kosa pobrzękiwała i na słońcu pobłyskiwała, zawołał:

      — Adaś! A spóźniliście się z koniczyną, aż wstyd patrzeć! Będzie wam za to od ojca!...

      Zaczepiony, nie odwracając się, z gniewem odkrzyknął:

      — Ciągnij się za swój nos, a o cudzy nie dbaj!

      Jeden z młodszych chłopców grabiami rześko ziemię drapiąc, cienkim głosem zawołał:

      — E! Ociec dziś na nas i nie patrzy! Z miasta tylko co powrócił i o procesie gada!

      — Ja po swojej koniczynie już dziś i zaorałem! — filuternie sprzeciwił się jeszcze Jan.

      — Wiadomo! Żebyś ty czego lepiej nie zrobił! Znać dudka z czubka! — sarknął znowu kosarz.

      — W ojca wrodził się — zauważył Jan do Justyny — taki gniewliwy jak i ociec. Oni mnie streczno-streczni przychodzą, Fabiana Bohatyrowicza synowie... i pomiędzy nami kłótni żadnej nie ma. Tylko tego Adasia najwięcej teraz to gryzie, że mu w jesieni do wojska trzeba iść... Jak sobie na to wspomni, gadziną staje... Jeszcze i czwarty brat u nich jest, Julek, ale taki zawzięty rybak, że go z Niemna ani ściągnąć... Za Niemnem i za swoim psem, Sargasem, świata nie widzi, a do tego troszkę głupi. A siostrę ich, Elżunię, panienka widziała...

      Wtem stanął, zatrzymał konie i smutnie wymówił:

      — Ot już i okolica, i droga do dworu...

      Zdjął czapkę i w wahającej się postawie na Justynę patrzał.

      — Może bym ja — zaczął nieśmiało — panienkę do domu odprowadził, żeby podczas jaki zły pies albo bydlę nie nastraszyło!...

      Może jedno z tych nie spełnionych żądań, o których przed chwilą mówił, smutkiem napełniło mu oczy. Może żałował ubiegłej godziny czasu, przedłużyć ją pragnąc Z niepokojem patrzał na tę, tak mu z pozoru obcą kobietę, która w tej chwili wcale go nie słuchając, głowę podała naprzód, ciekawe i zachwycone oczy wlepiając w obraz tylko co ujrzany. Był to raczej mały i skromny obrazek wiejskiej zagrody, ale który dziś i z bliska widziany, powiał na nią czarem ciszy i świeżości.

      — Śliczna zagroda! — zawołała — kto tu mieszka?

      — Stryj Anzelm, czyli my wszyscy troje, bo pomiędzy nami we wszystkim jest wspólność.

      Mówiąc to, dwoma skokami przebył białą drogę wieś z polem rozdzielającą, jednym ruchem ręki otworzył na oścież zamykającą ogrodzenie, przezroczystą i niewysoką bramę. Przez bramę tę właśnie Justyna ujrzała część zagrody; teraz, gdy wnętrze jej szerzej odsłoniło się przed nią, szybko postąpiła naprzód.

      Jan Bohatyrowicz z czapką w ręku i schyloną w ukłonie głową stał u bramy, wyciągniętym ramieniem wnętrze zagrody ukazując...

      — Proszę wejść, bardzo proszę wejść i spocząć. Stryj będzie bardzo kontenty i siestry zaraz zawołam... proszę, bardzo proszę...

      Nieśmiałość jego zniknęła bez śladu. Na swoich śmieciach puszył się trochę i dumniał, grzeczną przy tym gościnność okazać pragnąc.

Скачать книгу


<p>77</p>

Cerera — w mit. rzym. bogini urodzaju, patronka uprawy roli.

<p>78</p>

Francuzów pamięta... — tj. pamięta przemarsz wojsk fr. ciągnących pod wodzą cesarza Napoleona przez ziemie polskie na wyprawę na Rosję w czerwcu 1812 r. (24 czerwca Wielka Armia przekroczyła Niemen).