Скачать книгу

Dzieci... jadą! — krzyknęła swym grubym, ochrypłym głosem i wnet jak wicher rzuciła się w kierunku sieni.

      W uszach obecnych zabrzmiał tylko głos jej jakąś ogromną radością nabrzmiały, a w oczach wionęły końce mantyli i zamigotały czerwone róże pantofli. Korczyński, jakby wybuchem jakiejś palnej materii z krzesła poderwany, dwoma krokami przesadził pokój i zniknął. Pani Emilia bardzo powoli podniosła się z szezlonga.

      — Tereniu, droga moja... dajże mi płaszcz, rękawiczki, chustkę na głowę...

      Teresa w kilku fertycznych[48] poskokach podała żądane przedmioty i do przywdziania ich dopomogła. Potem zaczęła sama owijać się ciepłym szalem, wsuwać na ręce trochę podarte rękawiczki, zawiązywać na głowie włóczkową chustkę.

      Pani Emilia postąpiła parę kroków.

      — Tak, doprawdy, osłabiona dziś jestem... — z cicha zaczęła — że nie wiem... czy zdołam wyjść na spotkanie moich dzieci...

      Ręce jej wspierające się o stół drżały i słychać było niemal przyśpieszone bicie jej serca. Nie udawała: była istotnie bardzo zdenerwowana i słaba. Kirło pośpieszył z podaniem jej ramienia. Wsparta na nim szła przez salon, jak wiotka trzcina chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu.

      Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób, na której czele stał Korczyński, do niepoznania prawie zmieniony, bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach, prawie bez zmarszczek na czole, z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem. Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe, ogniste rumieńce; źrenice jej patrzące na drogę, śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny, przygasły i zwilgotniały; zwiędłymi, uśmiechającymi się ustami cichutko szeptała:

      — Aniołki! Kotki! Robaczki moje!

      Każdy by odgadł, że ci, których tu witać miano, rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi. W głębi ganku, u samych drzwi wchodowych, Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel, na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia. Do Teresy szepnęła:

      — Trochę laurowych kropli, moja Tereniu..

      A do Kirły:

      — Wróć pan do pana Różyca. Niepodobna przecież, aby zostawał sam jeden...

      Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka, z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi: wysmukły, złotowłosy chłopak i niedorosła, zgrabna panienka. Wybuchły pocałunki i zapytania; głosy zmieszały się. Słychać było huczenie Marty, śmiech podlotka, szybką mowę młodzieńca, spazmatyczne łkanie pani Emilii, piskliwe wykrzyki Teresy przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju.

      Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu. Mało ich ona obchodziła. Nagle Różyc, twarz od okna odwracając, zapytał:

      — Któż to jest ta panna Orzelska?

      Kirło wybuchnął śmiechem.

      — Oho! Wpadła panu w oczko, co? Nieszpetna, co prawda, ale dla mnie niesympatyczna... zimna... rubaszna... oryginalna...

      Wzruszył ramionami i usta wydął.

      — Gusta są różne — flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swych pięknych paznokci.

      — Biedna? Bez posagu? — zapytał po krótkiej chwili.

      — Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta. Cóż to za posag... Wcale posagu żadnego nie ma... a dumna przy tym jak księżniczka i zła jak szerszeń.

      — Zauważyłem to właśnie przed chwilą.

      Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.

      — Z temperamentem dziewczyna... — dodał.

      Kirło swymi błyszczącymi, świdrującymi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.

      — Ej, nie zapalaj się pan tak prędko! — z wyraźnym niezadowoleniem zawołał. — Temperament! Temperament! Był, ale już wywietrzał.

      Czarne, wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami. Zupełnie jednak obojętnym a nawet żartobliwym głosem zapytał:

      — Cóż tam takiego było?

      Kirło znowu filuternym stał się.

      — Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego, tego malarza, którego spotkaliśmy u Darzeckich?

      — Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu... Żona jego ładna, mała blondynka... Cóż więc?

      — No... on i panna Justyna...

      — Romans? — dorzucił pan.

      — I jaki! — wybuchnął Kirło.

      — Już z żonatym?

      — Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie... jak zwykle pomiędzy kuzynami...

      — A dlaczegóż więc?...

      — Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być nie mogło... Familia... i on sam...

      Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.

      Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwierającymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącym na stole podługowatym pudle. Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:

      — Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie...

      Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.

      — Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam... przedstawiałam... Nic nie pomaga... i nic nie pomoże!...

      Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.

      — Widzisz, moja Justysiu — zaczął — żebyś ty wiedziała, jak to trudno... zresztą... cóż to szkodzi!

      — O! — zawołała — właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł...

      Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzednim miejscu złożyła.

      — Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz zawołają nas do stołu...

      — A, do stołu! — powtórzył stary. — Dobrze... dobrze... bo już i głodny jestem... A nie wiesz tam czasem, co na obiad będzie?

      — Nie wiem — odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.

      — Wszystko gotowe, ojcze...

      Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał.

      — A może bym ja trochę jeszcze pograł?

      —

Скачать книгу


<p>48</p>

fertyczny — zwinny, szybki, żwawy.