Скачать книгу

Miał po trochu rację dziak! W czystym polu i niespodziewanie. Ale co o tym dziecku chłopskim myślicie? Jakie serce złote? Jaka natura tkliwa!?

      — Jeżeli nie kłamał! — flegmatycznie odezwał się idący za nami Artur Roniecki.

      Florenty oburzył się.

      — Że chłopskie dziecko, to już zaraz kłamać miało! Wstydź się, Arturze!

      Tamten z jednostajną wciąż flegmą odpowiedział:

      — Nie dlatego, że chłopskie, ale dlatego, że ludzkie dziecko, a temu, co mówią dzieci ludzkie w ogóle, niedowierzać trzeba...

      — Także filozofia! A sam całowałeś chłopca, aż mlaskało...

      — Sentyment we mnie obudził...

      — W nas wszystkich.

      Odebrał go od Jagmina Żemirski, od Żemirskiego tu obecny filozof, od filozofa ja go w obroty wziąłem, ode mnie ktoś inny. Dziw, żeśmy go na śmierć nie zacałowali. Ośmielił się, prawie rozswawolił, śmiać się zaczął i różnych części odzieży naszej dotykać:

      — Jakie u was czapki ładne! A jakie pasy! A strzelby, a jej! Weźcie mnie z sobą... strzelbę dajcie...

      Rozkosz nie malec! Gdyby był choć trochę starszy! Ale bęben taki! Za wcześnie go jeszcze na bale z sobą brać!

      — Ale cóż z kartką?

      — Jagmin zawrócił konia i z nią do naczelnika, a naczelnik jak z bicza trzasł, natychmiast: „ten, ten, ten, do dziaka niech jadą! Ręce i nogi mu związać, oczy zawiązać, tu przywieźć! Marsz! Marsz!”. U niego wszystko tak: w trybie rozkazującym, w tempie szybkim. Dziak, bestia, bliziuteńko mieszkał, wycieczka kwadransa nie trwała. Wrzeszczał, klął, pluł, drapał, aż pistolety musiały z pochew wyleźć. To pomogło. No i jest tutaj z nami.

      Tu głos mu nieco ścichł, spoważniał:

      — Powieszony ma być!

      Zadrżałyśmy obie i usłyszałyśmy za sobą szczególny dźwięk, wychodzący z ust Ronieckiego, jakieś przeciągłe: pfuuu! Wyglądało to na powstrzymaną chęć splunięcia.

      A obok Ronieckiego idący mały Marian Tarłowski szepnął:

      — Zły początek! Bądź co bądź... człowiek bezbronny!

      — Cicho, nie mów nic! Może posłyszeć!

      Stanęliśmy jak do ziemi przykuci, w milczeniu.

      O kilka kroków przed nami stał pod rozłożystym drzewem prosty wóz chłopski w jednego konia zaprzężony i w pobliżu woza szarzały o drzewo oparte dwie rosłe postacie stróżujących nad nim ze strzelbami na plecach powstańców.

      Na wozie wyraźnie w gwiaździstym zmroku widać było cienkiego i wysokiego człowieka, w długim, aż prawie do stóp ubraniu, z rękoma u piersi owiązanymi i ze szmatą białego płótna, która zasłaniała mu wraz z oczyma znaczną część twarzy. Głowę miał okrytą tylko gęstymi, siwiejącymi włosami, siwiejąca również broda opadała mu na związane sznurami ręce. Sploty sznurów krępujących nogi ukazywały się spod skraju długiej odzieży.

      Jeżeli kiedy człowiek ten — jak opowiadał Florenty — wrzeszczał, pluł, klął, drapał, teraz mu to już przeszło. Teraz już wiedział, że znajduje się na samym dnie niedoli, że nic go nie uratuje, że lada chwila śmiercią ohydną zginąć musi. Śmierć tę widział może pod przytwierdzonymi do źrenic powiekami, wiszącą i kołyszącą się na tych samych sznurach, których twarde obręcze na nogach i rękach swych uczuwał. Może tułały się mu po głowie przypomnienia różne i z serca wyciskały łzy, może to serce piekł ogień nienawiści i po członkach rozlewały się gryzące strumienie żółci; najpewniej śmiertelny strach krople krwi ścinał mu w sople lodów i włókna nerwów stężał w nieme od przerażenia struny.

      Cokolwiek czuł i myślał, był w tej chwili upostaciowaniem tej męki, która nie ma ani głosu, ani słów, ani jęków i tylko jak wiatr niewidzialny ciałem człowieka kołysze. Na wozie siedząc kołysał się nieustannie. Z siwiejącymi włosami na głowie i u piersi, z białą chustą na twarzy to w tył, to naprzód odginał swą cienką i wysoką postać, miarowo, nieustannie, w milczeniu kamiennym. Widok zaś tego miarowego, powolnego, wiecznego kołysania się daleko więcej, niżby to zdziałać mogły krzyki i przekleństwa, patrzącym krew w żyłach zatrzymywał, w pamięci rył się na zawsze.

      Nie wszystkim jednak patrzącym. Jeden z tych, którzy ze strzelbami na plecach pod drzewami stali, odezwał się głosem od śmiechu nabrzmiałym:

      — Pokłony wybija... jak przed ikoną!

      Zaśmieli się obaj. Leśni strażnicy to byli, chwaty dzielne i chłopy uczciwe, lecz z nietkniętą jeszcze w duszach pierwotną siłą nienawiści, zacięte i mściwe, z tą siłą, która podobno w wojnach zapewnia zwycięstwo.

      Roniecki z cicha ich upomniał:

      — Nie trzeba śmiać się z nikogo, kto popadł w nieszczęście.

      — Oho! A w jakie nieszczęście szelma ten chciał nas wprowadzić!

      Mówiąc to nie śmiali się już, raczej warczeli. Oko za oko, ząb za ząb. Zemsta straszliwa, lecz kto na wojnę idzie, musi ją z sobą brać, a my i ci najbliżsi towarzysze nasi szliśmy na wojnę bez niej... Już nam było niepodobna dłużej na mękę człowieka tego patrzeć.

      Wracaliśmy do domu śpiesznie, w milczeniu. Raz tylko towarzyszka moja przemówiła:

      — A cóż stało się z chłopcem? Jeżeli tam powróci, prześladować go będą.

      — Ale gdzie tam! Jagmin tu go na koniu swoim przywiózł i stąd zaraz do rodziców odesłał, o opiekę nad nim prosząc. Będzie mu tam jak w niebie... syn prosił...

      W sali jadalnej, zaraz u drzwi, towarzyszów naszych wymówki i zapytania spotkały:

      — Gdzieżeście byli? Czekamy na was! Do naczelnika idziemy, ale bez ciebie, Arturze, nie można. Ty przemówisz...

      — Dlaczego ja?

      — Boś najspokojniejszy, a tu trzeba...

      — Dobrze w garści się trzymać. Macie rację. Porafię.

      — Idźmy więc. Historia rzeczywiście przykra.

      — Tarłowski słusznie mówi: zły początek!

      — Pętlicą wisielczą ręce brudzić!

      — Bezbronnego zwyciężać...

      — To jest syn chłopski!

      — Jednej z chłopami wiary!

      — Obruszymy przeciwko sobie lud!

      — Chodźmy! Czas ucieka!

      — Chodźmy!

      Do salonu we czterech weszli i przed Trauguttem, który wśród kilku członków organizacji siedział, w postawach pełnych uszanowania stanęli. Postawy ich były uszanowania pełne, ale w oczach, na czołach, na wargach coś takiego im drgało, paliło się, migotało, że wprzód, nim słowo z ust któregokolwiek wyjść mogło, Romuald Traugutt gestem energicznym ramię ku nim wyciągnął i głowę podnosząc rzekł:

      — Niech panowie nie mówią. Proszę nie mówić nic. Wiem, o co idzie.

      Było to bystre przeniknięcie tych głów zapalonych i tych niezaprawionych do posłuszeństwa woli; było to przytomne zapobiegnięcie słowu jakiemuś, które mogło z ust się zerwać, niosąc z sobą konieczność kary i niepodobnego do naprawienia nieszczęścia.

      Przez chwilę milczał, prosto w twarze ich patrząc, aż z tym samym spokojem w głosie, którego

Скачать книгу