ТОП просматриваемых книг сайта:
Księgi Jakubowe. Ольга Токарчук
Читать онлайн.Название Księgi Jakubowe
Год выпуска 0
isbn 9788308072097
Автор произведения Ольга Токарчук
Жанр Зарубежная классика
Издательство PDW
Wiadomo, że w każdym pokoleniu istnieje trzydziestu sześciu ludzi świętych i to dzięki nim Bóg utrzymuje świat w istnieniu. Z pewnością Baal Szem Tow był jednym z nich. Choć większość świętych pozostaje nierozpoznana i żyją oni sobie jako biedni karczmarze czy szewcy, to zalety Beszta były tak wielkie, że nie dałoby się ich ukryć. Ten człowiek nie miał w sobie ani trochę pychy, a jednak gdzie tylko się pojawił, wszyscy czuli się jakoś onieśmieleni, co go bardzo męczyło. Było widać, że niósł swoją świętość niczym przyciężki bagaż. W niczym nie przypominał mojego ojca, który był zawsze smutny i gniewny. Beszt mienił się. Raz miał wygląd starego mędrca, mówił poważnie z przymkniętymi oczami, innym razem coś go napadało i swawolił z nami, żartując i wzbudzając wybuchy śmiechu. Zawsze był gotów do zrobienia rzeczy nieoczekiwanej, zaskakującej. Przez to ściągał na siebie uwagę i utrzymywał ją nieustannie. Był dla nas środkiem świata.
Nikogo tutaj nie pociągał martwy i pusty rabinizm, co do tego wszyscy byli zgodni – i w tym sensie podobałoby się to mojemu ojcu. Zohar czytano codziennie i z wielkim przejęciem, a wielu ze starszych było kabalistami o zamglonych oczach, którzy nieustannie roztrząsali między sobą boskie tajemnice w taki sam sposób, jakby mówili o gospodarstwie, ile to kur karmią, ile im siana zostało na zimę…
Gdy raz taki kabalista zapytał Beszta, czy uważa, że świat jest emanacją Boga, ten zgodził się radośnie: „O tak, cały świat jest Bogiem”. Wszyscy przytakiwali mu z zadowoleniem. „A zło?”, zapytał tamten podchwytliwie i złośliwie. „I zło jest Bogiem”, powiedział spokojnie pogodny Beszt, ale teraz wśród wszystkich obecnych przeszedł szmer i zaraz odezwały się głosy innych uczonych cadyków i różnych świętych mężów. A na wszystkie dyskusje reagowało się tam gwałtownie – przewracaniem krzeseł, nagłym szlochem, krzykiem, rwaniem włosów. Wiele razy byłem świadkiem roztrząsania tej kwestii. I mnie samemu burzyła się wtedy krew, bo jakże to? A to wszystko wokół, gdzie zaliczyć? Do jakiej rubryki wpisać głód i rany na ciele, i szlachtowanie zwierząt, i dzieci kładzione pokotem przez zarazę? Zawsze mi się wtedy wydawało, że tak myśląc, trzeba w końcu przyznać, iż Bóg ma nas wszystkich gdzieś.
Wystarczyło, by ktoś rzucił, że zło nie jest złe samo w sobie, lecz wydaje się takie tylko w oczach człowieka, a już zaczynało się szarpanie przy stole, ze zbitego dzbanka lała się woda i wsiąkała w trociny na podłodze, ktoś wybiegał z gniewem, kogoś trzeba było przytrzymać, bo rzucał się na innych. Taką moc ma wypowiedziane słowo.
Dlatego Beszt nam powtarzał: „Tajemnica zła jest jedyną, której Bóg nie każe nam brać na wiarę, lecz przemyśleć”. Więc myślałem tam całe dnie i noce, bo czasem moje, wciąż domagające się jedzenia ciało nie dawało mi spać z głodu. Myślałem, że może jest i tak, iż Bóg zdał sobie sprawę z własnej omyłki, oczekując niemożliwego od człowieka. Chciał bowiem człowieka bezgrzesznego. Tak więc Bóg miał wybór: mógł karać za grzechy, karać nieustannie i stać się wiecznym ekonomem, jak ten, który wali chłopów po plecach, gdy nie pracują dość na pańskich polach. I mógł też Bóg, który jest wszak nieskończenie mądry, być gotów znosić ludzką grzeszność, pozostawić miejsce dla słabości człowieka. Powiedział Bóg do siebie: Nie mogę jednocześnie mieć człowieka i wolnym, i zupełnie mi poddanym. Nie mogę mieć wolnej od grzechu istoty, która byłaby jednocześnie człowiekiem. Wolę raczej grzeszną ludzkość niż świat bez ludzi.
O tak, wszyscy się z tym zgadzaliśmy. Chudzi chłopcy w podartych kapotach, których rękawy zawsze były za krótkie, siedzący po jednej stronie stołu. Po drugiej – kilku nauczycieli.
Spędziłem ze świętymi Beszta kilka miesięcy, i choć było biednie i chłodno, to czułem, że dopiero teraz moja dusza dościga wzrost ciała, które wyrosło, zmężniało, nogi pokryły się włosem, podobnie jak i piersi, brzuch stwardniał. Tak i ona goniła ciało i krzepła. Wydawało mi się na dodatek, że rozwija się we mnie nowy zmysł, o którego istnieniu do tej pory nie wiedziałem.
Niektórzy ludzie mają zmysł spraw nieziemskich, tak jak inni świetny węch, słuch czy smak. Czują subtelne poruszenia w wielkim, skomplikowanym ciele świata. A ponadto u niektórych z nich ów wewnętrzny wzrok jest tak dalece wyostrzony, że widzą, gdzie upadła iskra, dostrzegają jej blask w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu. Im gorsze miejsce, tym iskra świeci bardziej rozpaczliwie, tym silniej migocze, a jej światło gorętsze jest i czystsze.
Lecz są i tacy, którzy zmysłu tego nie mają, muszą więc ufać tylko pięciu pozostałym i do nich sprowadzają cały świat. I tak jak ślepy od urodzenia nie wie, co to światło, a głuchy – co to muzyka, jak pozbawiony węchu nie ma pojęcia, co to zapach kwiatów, tak i oni nie rozumieją tych mistycznych dusz i biorą ludzi nimi obdarzonych za wariatów, nawiedzonych, którzy sobie to wszystko z niezrozumiałych powodów wymyślają.
Uczniów Beszta (niech imię jego będzie błogosławione) tego roku zaczęła nękać dziwna choroba, jak mówił o niej on sam ze smutkiem i niepokojem, a ja nie wiedziałem, co ma na myśli.
Raz w czasie modlitwy jeden ze starszych chłopców wybuchnął płaczem i nie można go było uspokoić. Zaprowadzono go do świętego i tam nieszczęśnik, szlochając, wyznał, że odmawiając Szema Izrael, wyobrażał sobie Chrystusa i do niego kierował te słowa. Kiedy ów chłopak o tym opowiadał, wszyscy, który słyszeli te straszne słowa, zatykali sobie uszy rękoma i zamykali oczy, żeby nie dać swoim zmysłom dostępu do takiego świętokradztwa. Beszt tylko smutno pokiwał głową, a potem wytłumaczył to bardzo prosto, tak iż wszyscy doznali wielkiej ulgi: otóż ów chłopiec codziennie musiał przechodzić koło jakiejś chrześcijańskiej kapliczki i tam widział Chrystusa. A gdy się na coś długo patrzy, gdy się coś często ogląda, to obraz tego czegoś wchodzi w oczy i w umysł, wżera się w nie jak ług. Że zaś umysł człowieka potrzebuje świętości, więc szuka jej wszędzie, niby pęd rośliny, który rosnąc w jaskini, pnie się do każdego, najmniejszego nawet światła. To było dobre wytłumaczenie.
Mieliśmy z Lejbkiem naszą sekretną namiętność: wsłuchiwaliśmy się mianowicie w samo brzmienie słów, w szmer odmawianych modlitw dochodzący zza przepierzenia, i nastawialiśmy nasze uszy na te wyrazy, które łącząc się ze sobą w szybkiej recytacji, mieszały swoje znaczenia. A im dziwaczniejszy był wynik tych naszych gier, tym bardziej się z tego cieszyliśmy.
W Międzybożu wszyscy, tak jak my, byli nastawieni na słowa, toteż samo miasteczko wydawało się jakoś niewydarzone, byle jakie i chwilowe, jakby w tym zetknięciu ze słowem materia chowała pod siebie ogon i kuliła się zawstydzona: błotnista, rozjeżdżona furami droga wydawała się prowadzić donikąd, a małe chałupki stojące po obu jej stronach i dom nauki – jedyny z drewnianym szerokim gankiem ze zbutwiałego i sczerniałego drewna, w którym wierciliśmy palcem dziury – były jak ze snu.
I mogę powiedzieć, że wierciliśmy także palcem dziury w słowach, zaglądając w ich przepastne wnętrza. Moje pierwsze olśnienie dotyczyło podobieństwa dwóch słów.
Otóż żeby stworzyć świat, Bóg musiał się cofnąć sam z siebie, pozostawić w swym ciele pustkę, która stała się przestrzenią dla świata. Z tej przestrzeni Bóg zniknął. Słowo „znikać” pochodzi od rdzenia „elem”, a miejsce zniknięcia nazywa się „olam” – świat. Więc nawet w nazwie świata mieści się historia zniknięcia