Скачать книгу

furię i mocne ręce policjantów odciągające go od bezbronnego. A później już tylko wielkie rozczarowanie.

      – Podjedziemy z drugiej strony – oznajmia Bogucki. – Bliżej biura Pałąckiego.

      Jadą po asfaltowej drodze znaczonej głębokimi pęknięciami, wzdłuż ogrodzenia z zardzewiałej siatki. Niebo przypomina zbyt długo gotowaną kaszę. Ciemne chmury powoli rozrastają się nad całym miastem, odzwierciedlając stan ducha Lubosza.

      Zatrzymują samochód w przesmyku między dwoma budynkami, tuż obok budy służącej Pałąckiemu za biuro. Facet prowadzący wózek widłowy, na którym spoczywa paczka sprasowanego aluminium, rzuca policjantom podejrzliwe spojrzenie. Jak na zawołanie tuż za mężczyznami pojawia się niewysoki pracownik. Ma na sobie poprzecinaną materiałową kurtkę oraz spodnie ogrodniczki.

      – Szukacie czegoś? – pyta, podchodząc coraz bliżej.

      – Tak – odpowiada lakonicznie Lubosz. Marek z kolei w ogóle nie zwraca uwagi na mężczyznę, tylko otwiera bagażnik w poszukiwaniu latarek i łomu.

      – Czego? – Konus krzyżuje ręce na piersi, niczym szeryf broniący miasteczka przed złymi gringos.

      – Przygód.

      Niski odwraca głowę w kierunku składu aluminium i pracujących tam mężczyzn. Arek uświadamia sobie, że wystarczy jedno skinienie faceta, umówiony znak, by pracownicy chętnie przełamali codzienną rutynę i spuścili obcym porządny łomot, tak dla rozrywki. Śledczy chcą jednak załatwić sprawę po cichu, bez zbędnego zamieszania.

      – Spokojnie, kolego – zaczyna Arek. – Na pewno nie szukamy nieporozumień.

      – Nie jestem twoim kolegą. Opuścicie ten teren po dobroci czy mam wam pomóc?

      Marek obrzuca Lubosza spojrzeniem wyrażającym poirytowanie na partnera, który zawsze ściąga problemy, jakby nie mógł załatwić bezkonfliktowo najprostszej rozmowy.

      – To biuro Leszka Pałąckiego?

      – Zależy, kto pyta. Dobra, wypierdalać stąd!

      – Uspokój się. – Marek wyjmuje odznakę policyjną.

      – Eee… – Mężczyzna próbuje sklecić sensowne wytłumaczenie. – Proszę zrozumieć, różni się tu kręcą. Trzeba pilnować interesu.

      – Dobra. Wracając do Pałąckiego…

      – Tak, tutaj urzęduje, ale go nie ma raczej.

      – Pewnie nie, bo godzinę temu rozmawiał z nami na komendzie – wtrąca Lubosz.

      – W czymś mogę pomóc? – pyta, wyraźnie zbity z tropu pracownik.

      – Musimy sprawdzić parę rzeczy – wyjaśnia Marek. – Nie zwracaj na nas uwagi.

      – To ja już pójdę…

      W powietrzu unosi się zapach wilgoci, osiadłej na wysokiej trawie porastającej teren za najbliższymi budynkami, oraz spalanej ropy. Z zachmurzonego nieba spada mżawka.

      Marek podaje Arkowi łom, sam zaś umieszcza latarki w obu kieszeniach granatowych bojówek.

      – Tylko nie zrób sobie krzywdy.

      Spoglądają na leciwe biuro Pałąckiego, wzniesione z cegły i zardzewiałej blachy.

      – Biuro prezesa – stwierdza Lubosz. – Jaki masz plan?

      – Widzisz tę skrzynkę elektryczną? – Wskazuje na szary prostokąt stojący nieopodal. – Pójdziemy po nitce do kłębka.

      14

      Marek kuca przy rozdzielni, wyjmuje śrubokręt i sprawnymi ruchami otwiera panel. Szybko orientuje się, w którym miejscu mężczyzna płacący Pałąckiemu za prąd wykonał nielegalne przyłącze. Lokalizuje gruby kabel z czarnym materiałem izolacyjnym biegnący po ziemi, tuż za ścianą budynku biura.

      Idą wzdłuż kabla prowadzonego przy zabudowaniach. Jest dobrze schowany, niewidoczny dla przypadkowego przechodnia. Kryje się za składowiskami złomu, blachy, palet i zużytych opon. Gdy kończą się zabudowania, a za nimi zaczyna zaniedbany ogród porośnięty dzikimi krzewami i samosiejkami, śledczy uważnie przyglądają się biegnącemu przez wysokie trawy przewodowi, który co chwilę znika im z oczu.

      – I co dalej? – pyta Lubosz, który sceptycznie odnosi się do pomysłu Marka, by jeszcze raz przeszukać teren huty. – Co mielibyśmy znaleźć? Technicy już wykonali swoją robotę.

      – To ostatnie logowanie musiało być z miejsca, do którego idzie ten przewód. Jestem o tym przekonany.

      – Oby. – Arek wyjmuje i zapala papierosa.

      – To brakujący element układanki. Jeśli mamy wyraźny ślad, logowanie na forum, na którym pisała Sylwia, gdzieś z tego terenu, nie sądzę, żebym się mylił. Zeznania Pałąckiego. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności. Coś w tym wszystkim musi być.

      Lubosz robi głęboki wdech, czując, jak dym przyjemnie wypełnia mu płuca. Stara się nie myśleć, co w tej chwili może przeżywać Sylwia. Musi odpędzać od siebie opętańcze wizje, inaczej nie będzie w stanie funkcjonować. Właśnie teraz musi skupić się z całych sił, wykrzesać z siebie ostatnie pokłady nadziei i iść naprzód, by uratować córkę. Musi zawalczyć o jej życie. Ma tylko nadzieję, że nie jest za późno.

      – Chodź – ponagla go Marek.

      Lubosz wyrzuca papierosa; nienawidzi palić w pośpiechu. Uznaje złotą zasadę, że papierosa wypala się w miejscu, tak jak konsumuje się posiłek. Spożywanie w ruchu prowadzi do bólu żołądka.

      Przedzierają się przez gęste zarośla, niekoszoną trawę i dziko rosnące krzewy malin oraz chwastów. Co rusz do ich ubrań przyczepia się łodyga nabita kolcami. Śledczy starają się iść za kablem, za który pociągają, by wydobyć go ze ściółki. Wyglądają, jakby szukali grzybów, choć teren, na którym się znajdują, bardziej przypomina okolice wyludnionej Prypeci niż leśne zakątki.

      Po kwadransie żmudnego marszu docierają do opuszczonego budynku z powybijanymi szybami.

      – Chyba to mamy – przyznaje Marek.

      Szybko jednak orientują się, że przewód odbija pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w prawo i przechodzi pod siatką okalającą teren huty.

      Za ogrodzeniem znajduje się równie zaniedbany teren: liczne, przypadkowo wyrastające krzewy oraz połacie wysokiej trawy połamanej w wielu miejscach pod ciężarem deszczu. W tle zza koron drzew wyłania się kolejny budynek, całkiem inny niż wszystkie należące do nieczynnej huty.

      – Co to, do cholery, jest… – mówi ściszonym głosem Marek.

      Śledczy spoglądają po sobie, jakby czytając w myślach.

      Dopada ich przeświadczenie, że są coraz bliżej odkrycia czegoś naprawdę przełomowego.

      Prawda natomiast skrywa się za murami opuszczonego hotelu.

      15

      Czterokondygnacyjny budynek w kształcie litery L z licznymi balkonami, odpadającym tynkiem, odchodzącą z framug okiennych farbą oraz wybitymi szybami wyłania się zza koron drzew. Upadający hotel pracowniczy, pod koniec lat poprzedniego ustroju święcący największe sukcesy, jeśli za takie można było uznać tabuny gości, głównie partyjnych dygnitarzy oraz pracowników fizycznych z rodzinami, teraz budzi wyłącznie nostalgię za minioną epoką.

      Arek z Markiem pokonują kolejne metry, zbliżając się do budynku. Już nawet nie spoglądają na biegnący nieopodal przewód elektryczny. Chcą jak najszybciej zagłębić się w czeluści opuszczonego hotelu.

      – Słyszałeś o tym? – pyta Lubosz, wskazując na boczną ścianę.

      – Raczej

Скачать книгу