ТОП просматриваемых книг сайта:
NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Читать онлайн.Название NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-227-2
Автор произведения Ken Follett
Издательство OSDW Azymut
– Wynoś się stąd, ale już, głupi chłopcze – powiedział oburzony mnich.
Chłopak nie miał czasu na wyjaśnienia.
– Muszę uderzyć w dzwon – odparł gorączkowo. – Co jest z nim nie tak?
Msza została przerwana i wszyscy mnisi patrzyli w ich stronę. Chwilę później do Edgara podszedł klasztorny kucharz, Maerwynn. Był młodszy od Ulfrica i nie tak napuszony.
– Co się dzieje, Edgarze? – spytał.
– Wikingowie! – krzyknął chłopak. Kolejny raz szarpnął linę. Nigdy dotąd nie próbował uderzyć w kościelny dzwon i zdumiał się, jak bardzo jest ciężki.
– Nie! – zawołał przeor Ulfric. Surowość na jego twarzy ustąpiła miejsca przerażeniu. – Boże, miej nas w opiece!
– Jesteś pewien, Edgarze? – zapytał Maerwynn.
– Widziałem ich z plaży!
Maerwynn podbiegł do drzwi i wyjrzał na dwór. Kiedy wrócił, twarz miał białą jak płótno.
– To prawda – potwierdził.
– Uciekajcie! – ryknął Ulfric. – Wszyscy uciekajcie!
– Zaczekajcie! – odezwał się Maerwynn. – Edgarze, ciągnij za linę. Trzeba szarpnąć kilka razy, żeby uderzyć w dzwon. Uwieś się na niej. Słuchajcie – zwrócił się do mnichów – mamy chwilę, nim tutaj dotrą. Uciekając, niech każdy z was coś weźmie: w pierwszej kolejności relikwiarze ze szczątkami świętych, wysadzane klejnotami paramenty i księgi. Potem biegnijcie do lasu.
Uwieszony liny Edgar oderwał stopy od podłogi i chwilę później usłyszał donośny dźwięk dzwonu.
Ulfric chwycił srebrny krzyż i rzucił się w stronę drzwi. Pozostali mnisi poszli za jego przykładem. Niektórzy ze spokojem zbierali cenne przedmioty, inni krzyczeli i panikowali.
Rozkołysany dzwon uderzał raz za razem. Edgar wściekle ciągnął za linę, wieszając się na niej całym ciężarem ciała. Chciał, by wszyscy wiedzieli, że nie jest to zwykłe wezwanie do pobudki, lecz alarm, który ma postawić na nogi całe miasto.
Po chwili uznał, że już wystarczy, puścił rozkołysaną linę i wybiegł z kościoła.
Gryząca woń palonej strzechy uderzyła go w nos. Rześki południowo-zachodni wiatr sprawiał, że ogień rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie. Dniało. Ludzie wybiegali z chat, niosąc na rękach niemowlęta, młodsze dzieci i co tylko mieli cennego: narzędzia, kury i skórzane sakiewki z pieniędzmi. Najszybsi biegli już przez pola w stronę lasu. Widząc to, Edgar pomyślał, że dzięki dzwonowi przynajmniej niektórzy zdołają zbiec.
On, omijając przyjaciół i sąsiadów, biegł pod prąd, w stronę domu Sunni. Zobaczył piekarza, który o tej porze zwykle krzątał się już przy piecu. Teraz wybiegał z domu z workiem mąki zarzuconym na ramię. W karczmie Pod Żeglarzem było cicho; jej bywalcy najwyraźniej nie spieszyli się z ucieczką. Złotnik Wyn przegalopował obok na koniu ze skrzynią przytroczoną do grzbietu wierzchowca. Przerażone zwierzę gnało ile sił, złotnik zaś kurczowo obejmował je za szyję. Niewolny o imieniu Griff niósł na rękach starą kobietę, która była jego panią. Edgar przyglądał się twarzom mijających go ludzi, wypatrując wśród nich Sunni. Nigdzie jej jednak nie widział.
I nagle zobaczył wikingów.
Na ich czele szedł tuzin rosłych mężczyzn i dwie budzące grozę kobiety – wszyscy w skórzanych kamizelkach, uzbrojeni we włócznie i w topory. Edgar zauważył, że nie mają hełmów, i kiedy strach podchodził mu do gardła jak wymiociny, uświadomił sobie, że słabowici mieszkańcy Combe nie stanowią dla nich żadnego zagrożenia. Niektórzy z najeźdźców już nieśli łupy: miecz z rękojeścią wysadzaną klejnotami, który bardziej nadawał się na pokaz niż do bitwy, sakwę ciężką od monet, futro, drogie siodło i uprząż zdobioną złoconym brązem. Jeden prowadził białego konia, który jeszcze niedawno należał do właściciela statku do połowu śledzi, a inny niósł przerzuconą przez ramię dziewczynę. Edgar odetchnął z ulgą, widząc, że to nie Sunni.
Cofnął się, lecz wikingowie parli naprzód. Nie mógł uciec, musiał przecież odnaleźć Sunni.
Kilku dzielnych mieszkańców postanowiło stawić opór. Edgar ich nie rozpoznał, stali bowiem odwróceni do niego plecami. Niektórzy byli uzbrojeni w topory i sztylety, jeden miał łuk i strzały. Przez chwilę Edgar gapił się na nich sparaliżowany widokiem ostrych kling tnących ciała, zwierzęcymi wrzaskami rannych, wonią płonącego miasta. Do tej pory oglądał jedynie bójki na pięści między kłócącymi się chłopakami albo pijanymi mężczyznami. To było coś nowego: tryskająca krew, wnętrzności wylewające się z rozprutych brzuchów, krzyki strachu i przerażenia. Zmartwiał ze zgrozy.
Handlarze i rybacy z Combe nie mogli równać się z najeźdźcami, którzy żyli z mordowania. Wystarczyła chwila, by wikingowie wyrżnęli obrońców wioski i ruszyli dalej. Za nimi nadciągali następni.
W końcu Edgar opamiętał się i ukrył za domem. Wiedział, że musi uciekać, lecz nie był na tyle przerażony, by zapomnieć o Sunni.
Najeźdźcy szli główną ulicą, ścigając uciekających ludzi, jednak za domami ich nie było. Każde gospodarstwo miało około pół akra ziemi: większość ludzi uprawiała na nich drzewa owocowe i warzywa, a zamożniejsi pobudowali kurniki i zagrody dla świń. Edgar przemykał z jednego ogródka do drugiego, kierując się w stronę domu ukochanej.
Sunni i Cyneric mieszkali w chacie podobnej do innych, z dobudowaną do niej mleczarnią. Ściany mleczarni ulepiono z mieszanki piasku, kamyków, gliny i słomy, a dach pokryto cienkimi kamiennymi płytkami – wszystko po to, by w pomieszczeniu panował chłód. Chata stała na skraju małego poletka, na którym pasły się krowy.
Edgar dotarł do niej, pchnięciem otworzył drzwi i wpadł do środka.
Cyneric, niski krępy mężczyzna o czarnych włosach, leżał na podłodze. Sitowie wokół niego nasiąkło krwią, a on się nie ruszał. Rana biegnąca od szyi do ramienia przestała już krwawić i Edgar nie miał wątpliwości, że mężczyzna nie żyje.
Brindle, brązowo-biała suka Sunni, stała w kącie, dysząc i dygocząc, jak to psy, kiedy się czegoś boją.
Gdzie jednak była jej pani?
Na tyłach chaty znajdowało się przejście do mleczarni. Drzwi stały otworem. Idąc w ich stronę, Edgar usłyszał krzyk ukochanej.
Gdy wpadł do mleczarni, ujrzał wysokiego wikinga o żółtych włosach. Pomieszczenie wyglądało jak pole walki: skopek na mleko leżał przewrócony – jego zawartość wylała się na kamienną podłogę – podobnie jak długi żłób, z którego jadły krowy.
Chwilę później Edgar pojął, że przeciwniczką wikinga jest Sunni. Jej opaloną twarz wykrzywiał grymas wściekłości, ciemne włosy miała zmierzwione, a otwarte usta obnażały białe zęby. Wiking trzymał w dłoni topór, lecz go nie używał. Drugą ręką próbował przyprzeć do podłogi Sunni, która wymachiwała dużym kuchennym nożem. Najwyraźniej nie chciał jej zabijać, lecz tylko pojmać, bo zdrowa młoda niewolnica była sporo warta.
Żadne z nich nie widziało Edgara.
Nim chłopak zdążył się poruszyć, Sunni chlasnęła napastnika nożem w twarz. Ten ryknął z bólu, a z rozciętego policzka trysnęła krew. Rozjuszony wojownik cisnął topór na ziemię, oburącz chwycił dziewczynę za ramiona i przygniótł do ziemi. Edgar usłyszał straszne łupnięcie, gdy głowa Sunni z impetem uderzyła o kamienny stopień na progu. Z przerażeniem