Скачать книгу

      Rodzina Drenga nie była wyjątkiem. Choć coś takiego było dość osobliwe w małej wiosce nieopodal klasztoru.

      – Księża strapiliby się, gdyby wiedzieli, jak tu żyjecie – rzekł z powagą Aldred.

      – Czyżby? – Dreng się zaśmiał.

      – Jestem tego pewien.

      – Cóż, mylicie się. Wiedzą o tym. Dziekan Degbert jest moim bratem.

      – To nie powinno mieć znaczenia!

      – To wy tak myślicie.

      Aldred był zbyt rozeźlony, żeby kontynuować tę rozmowę – ten człowiek napawał go odrazą. W obawie że straci panowanie nad sobą, wyszedł na zewnątrz i ruszył brzegiem rzeki z nadzieją, że w czasie przechadzki nieco ochłonie.

      Na końcu pola uprawnego zobaczył chatę i stodołę. Oba budynki były stare i wielokrotnie naprawiane. Przed domem siedziało trzech młodych mężczyzn i starsza kobieta – niechybnie rodzina bez ojca. Ociągał się z podejściem, w obawie że wszyscy mieszkańcy Dreng’s Ferry są tacy jak karczmarz. Zamierzał zawrócić, kiedy jeden z młodzików pomachał do niego radośnie.

      Skoro tak witali nieznajomych, może nie byli jednak tacy źli.

      Aldred zaczął wspinać się zboczem w stronę chaty. Ci ludzie najwyraźniej nie mieli mebli, bo spożywali wieczorny posiłek, siedząc na ziemi. Chłopcy nie byli wysocy, lecz mieli szerokie bary i potężne klatki piersiowe. Ich matka wyglądała na zmęczoną kobietę, lecz sprawiała wrażenie stanowczej. Twarze mieli wymizerowane, jakby niewiele jedli. Towarzyszył im brązowo-biały pies, równie chudy jak oni.

      Pierwsza odezwała się kobieta.

      – Jeśli chcecie, usiądźcie z nami i rozprostujcie nogi. Jestem Mildred – przedstawiła się, po czym wskazała na synów, od najstarszego do najmłodszego. – A to Erman, Eadbald i Edgar. Nasza wieczerza jest skromna, lecz chętnie się nią podzielimy.

      Posiłek istotnie był skromny. Mieli bochenek chleba i duży kociołek gotowanych leśnych warzyw, prawdopodobnie sałaty, cebuli, pietruszki i dzikiego czosnku. Aldred nie dostrzegł żadnych kawałków mięsa. Nic dziwnego, że nie obrastali tłuszczem. Był głodny, nie mógł jednak odbierać strawy tym biedakom, odmówił więc grzecznie.

      – Pachnie kusząco – rzekł – ale nie jestem głodny. Poza tym mnisi muszą wystrzegać się grzechu obżarstwa. Posiedzę jednak z wami. Dziękuję za ciepłe powitanie. – Usiadł na ziemi, co mnisi robili rzadko mimo składanych ślubów. Jest bieda, pomyślał, i jest prawdziwe ubóstwo. – Trawa prawie nadaje się do żęcia – zagadnął. – Siana w tym roku będzie pod dostatkiem.

      – Nie byłam pewna, czy coś z tego będzie, bo ziemia nad rzeką jest dość bagnista – odparła Mildred. – Na szczęście słońce ją osuszyło. Mam nadzieję, że co roku będzie tak samo.

      – A zatem jesteście tu nowi?

      – Tak. Przybyliśmy z Combe.

      Domyślał się, dlaczego opuścili Combe.

      – Ucierpieliście w wikińskim najeździe. Widziałem, co się stało, kiedy jechałem tamtędy przedwczoraj.

      – Straciliśmy wszystko – odezwał się najmłodszy z braci, Edgar. Wyglądał na osiemnaście wiosen, a zarost na jego twarzy przywodził na myśl miękki, jasny puszek. – Ojciec był szkutnikiem. Zabili go. Nasze zapasy drewna spłonęły, a narzędzia zostały zniszczone. Musieliśmy zacząć od nowa.

      Aldred przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Chłopak nie był może przystojny, lecz miał w sobie coś pociągającego. Choć rozmawiali swobodnie, to, co mówił, było jasne i logiczne. Aldred poczuł, że coś przyciąga go do Edgara. Weź się w garść, pomyślał. Trudniej mu było zapanować nad pożądaniem niż nad obżarstwem.

      – Jak radzicie sobie w nowym życiu? – zwrócił się do chłopaka.

      – Sprzedamy siano, pod warunkiem że przez kilka kolejnych dni nie będzie padać, i w końcu będziemy mieć jakieś pieniądze. Nieco wyżej na polu dojrzewa owies. Mamy też prosię i jagnię. Powinniśmy jakoś przetrwać zimę.

      Wszyscy wieśniacy żyli w niepewności, nie wiedząc, czy tegoroczne zbiory wystarczą, żeby przetrwać do następnych. Rodzina Mildred była w lepszej sytuacji niż wiele innych.

      – Może mieliście szczęście, osiedlając się tutaj.

      – Zobaczymy – rzuciła zwięźle Mildred.

      – Jak to się stało, że przybyliście do Dreng’s Ferry? – dopytywał się Aldred.

      – To biskup Shiring zaproponował nam, byśmy tu zamieszkali.

      – Wynstan? – Znał biskupa i nie miał o nim najlepszego zdania.

      – Dzierżawimy ziemię od Degberta Baldheada, dziekana i zwierzchnika zakonu. To kuzyn biskupa.

      – Ciekawe. – Aldred zaczynał rozumieć, co tak naprawdę dzieje się w Dreng’s Ferry. Degbert i Dreng byli braćmi, a Wynstan ich kuzynem. Razem tworzyli ponure trio. – Czy biskup bywa tu kiedykolwiek?

      – Odwiedził wioskę po wigilii świętego Jana.

      – Dwa tygodnie po letnim przesileniu – wtrącił Edgar.

      – Każdemu domostwu podarował jagnię – dodała jego matka. – Właśnie tak dostaliśmy nasze.

      – Szczodrobliwy biskup – rozmyślał na głos Aldred.

      Mildred zaniepokoił jego ton.

      – Wydajecie się sceptyczni – powiedziała. – Nie wierzycie w jego dobroć?

      – Nie słyszałem jeszcze, by zrobił coś dobrego bez jakiegoś ukrytego motywu. Nie przepadam za Wynstanem.

      – To widać. – Kobieta się uśmiechnęła.

      Tym razem głos zabrał Eadbald, średni syn o twarzy upstrzonej piegami. Głos miał głęboki i donośny.

      – Edgar zabił wikinga.

      – Tak przynajmniej twierdzi – dodał najstarszy, Erman.

      – Zabiłeś wikinga? – zwrócił się Aldred do Edgara.

      – Zaszedłem go od tyłu – wyjaśnił chłopak. – Kiedy walczył z… kobietą. Gdy mnie zobaczył, było już za późno.

      – A kobieta? – Aldred zauważył wahanie na jego twarzy i domyślił się, że chodziło o kogoś wyjątkowego.

      – Chwilę przed tym, jak go zabiłem, pchnął ją na ziemię. Uderzyła głową w kamienny stopień. Nie zdołałem jej uratować. Umarła. – W ładnych, orzechowych oczach Edgara zalśniły łzy.

      – Jak miała na imię?

      – Sungifu – wyszeptał.

      – Pomodlę się za jej duszę.

      – Dziękuję.

      Było oczywiste, że Edgar ją kochał. Aldred mu współczuł, ale poczuł też ulgę: chłopak, który tak bardzo miłował kobietę, nie dopuściłby się grzechu z mężczyzną. On mógł czuć pokusę, ale nie ten młodzieniec. Nie musiał się zatem martwić.

      – Dziekan nienawidzi Edgara – odezwał się piegowaty Eadbald.

      – Dlaczego? – zaciekawił się Aldred.

      – Pokłóciłem się z nim – odparł Edgar.

      – I jak rozumiem, racja stała po twojej stronie, co go rozjuszyło.

      – Powiedział, że mamy rok dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy,

Скачать книгу