Скачать книгу

się nazywa…

      – Przemysław Góral.

      – A pan? – Krauze przeniósł wzrok na tego drugiego. Facet był równie brudny, miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat i już wyglądał na zmęczonego życiem.

      – Jacek Godlewski – mruknął.

      – Wytłumaczycie mi, panowie, wreszcie, o co chodzi?

      – Zatrudnia pan niejakich Witaków – rzucił Filip i czekał na potwierdzenie.

      – Zatrudniam. Czemu pan pyta?

      – Dla formalności proszę mi podać ich imiona.

      – Jurek i Bartek. Coś przeskrobali? – Mężczyzna znowu próbował się przebić z pytaniem.

      – Podejrzewa pan, gdzie mogą być? – zapytał prowokacyjnie Krauze i wtedy przed jego oczami pojawił się niczym flesz lampy błyskowej obraz bladych twarzy, posiniałych kończyn, w których od wielu godzin nie płynęła krew. Zdążyła stać się ciemną stwardniałą masą. Przez sekundę widział przebitą czaszkę, przedziurawione ostrym gwoździem ręce. Obaj, jak podejrzewał, w chwili przyjazdu służb nie żyli od co najmniej kilku godzin. Musieli więc zginąć w sobotę wieczorem. Nie potrafił wymazać tego widoku z pamięci.

      – Teraz to nie wiem, ale w sobotę mieli być na wycince.

      – Gdzie?

      – Parę kilometrów stąd, niedaleko Sosnowej. Wieś w pobliżu.

      – Ma pan z nimi jakiś kontakt? Telefon?

      – Nie. Nie używają komórek.

      – W dzisiejszych czasach? – zdziwił się Rudzki. – To jak się kontaktowaliście?

      – To mała miejscowość. Niektórym nie trzeba telefonów. Codziennie są tu w pracy, ustalamy, co robimy, co trzeba wyciąć, ile drzewa przywieźć. Potem omawiamy robotę na jutro, na pojutrze. Tak to działa.

      – Pieprzone średniowiecze… – mruknął pod nosem Rudzki.

      – Tylko bez „pieprzone” – odezwał się Góral i przysunął się o krok, po czym splunął na trociny.

      – Czyli pojechali po drzewo wczoraj…

      – Tak.

      – O której?

      – Możecie powiedzieć, co się dzieje i czemu o nich pytacie, jakby byli przestępcami?

      – A nie są?

      Góral chwilę się zawahał, jakby próbował ocenić, czy to podchwytliwe pytanie.

      – Nie – odpowiedział po namyśle.

      – O której pojechali? – Krauze ponowił pytanie.

      Mężczyzna wzruszył ramionami.

      – Wczoraj koło południa. No nie, Jacek?

      – Pewnie po czternastej lub piętnastej. Po obiedzie jakoś. Pi razy drzwi – dodał młodszy.

      – I nie widzieliście ich od tamtej pory?

      Obaj pokręcili głowami.

      – Nie martwiło was, a przede wszystkim pana, jako szefa, że jeszcze nie wrócili z lasu?

      – Coś im się stało?

      – Zadałem pytanie.

      – Takie rzeczy we wsi nikogo nie dziwią.

      Spojrzał na nich pytająco. W oddali zaryczały krowy, ale nie było ich widać. Może się pasły za kolejnymi zagajnikami, które otaczały tartak. Mała miejscowość wtopiona była w lasy i rozległe pola uprawne. Dookoła rozciągały się dzikie łąki, podmokłe tereny oraz śmierdzące bagienka.

      – Bo?

      – W czasie roboty zdarza im się popić. Tutaj to normalne. Nie to, żeby byli pijakami, ale pod koniec dnia, zwłaszcza po robocie, prawie każdemu zdarza się wypić. Wczoraj była sobota, więc wcale się nie dziwię.

      – A wam też się zdarza popić? – zainteresował się Krauze, ale po chwili uznał, że w ogóle go to nie obchodzi.

      – Nam też, jak każdemu na wsi. Tutaj to normalne.

      – Pracują legalnie? – zapytał Filip i splunął w dal, a potem sprawdził, czy ma zapas sezamków na dalszą część dnia pracy.

      Mężczyzna spojrzał na niego przenikliwie i zaśmiał się głośno.

      – Nie, tutaj mało kto pracuje legalnie. Ubezpieczenia i podatki zżarłyby mi interes i nikt by nie miał na życie. Na co nam to…

      – Przecież to podstawa – wtrącił się Rudzki. – A jak komuś rękę upierdoli na maszynie? Co z ubezpieczeniem, odszkodowaniem?

      – Niech się pan zastanowi. Lepiej, żeby parę osób ze wsi nie miało roboty i przymierało głodem, czy lepiej prowadzić tartak, w którym jedyną zatrudnioną osobą jestem ja, ale za to daję pracę trzem innym osobom? Jackowi – popatrzył na mężczyznę obok – oraz dwóm młodziakom, którzy właściwie więcej siedzą w lesie niż tu. Choć w sumie na pile też robią, jak trzeba.

      Podkomisarz kiwnął głową na znak, że druga opcja rzeczywiście wydaje się lepsza. W gruncie rzeczy nie interesowała go żadna informacja, która nie miała związku z podwójnym zabójstwem. Nie obchodziło go też, czy Góral płaci podatki i na jakich warunkach zatrudnia pracowników. Był z kryminalnego, a nie z wydziału do walki z przestępczością gospodarczą. A mimo to czasami musiał zadać kilka pytań więcej.

      – Czym się zajmują po przywiezieniu drzewa?

      – Niczym szczególnym. Trzeba zamówić wóz, załadować na przyczepę drągi i przywieźć tu. Prawie co dzień taka sama robota. Z niewielkimi wyjątkami.

      – A potem pociąć na wymiar – dodał Godlewski.

      – Czy w ostatnim czasie zachowywali się dziwnie?

      – Co ma pan na myśli?

      – Wszystko to, co kryje się za słowem „dziwnie” – odparł ze znużeniem w głosie.

      – Wie pan, każdy bywa dziwny. Zależy, jak na to spojrzeć. Każdy na swój sposób jest trzaśnięty.

      – Nie potrzebuję teraz lekcji psychologii. Chodzi mi konkretnie o nich.

      Góral splunął. Nie namyślał się długo nad odpowiedzią.

      – Spędzają w lesie dużo czasu. No i w ogóle w robocie. Nie mają innego świata. Są małomówni. Nie da się z nimi swobodnie pogadać. Ale to dobrzy robotnicy. Solidni. Nie trzeba ich gonić do roboty. Gdy mówię, że trzeba coś zrobić, kiwają głowami i to robią. Tacy są. Ale wciąż nie powiedzieli nam panowie, po co te wszystkie pytania. Czy to jakieś przesłuchanie?

      – Przyjdzie i na to czas. Więc coś jest z nimi nie tak? – ponaglił go.

      – Chodzi o to, że są trochę takimi… jak by to nazwać… – szukał słowa.

      – Odludkami – podsunął Godlewski. Oparł się o wspornik dachu znajdującego się nad piłą, skrzyżował ręce i przyglądał się policjantom – jednemu napakowanemu atlecie z dość bystrym wyrazem twarzy, który miał na szyi wijący się tatuaż, z tej odległości nie był jednak w stanie dostrzec, co to było – może kwiat, może inna roślina albo wąż; i drugiemu, mniej więcej w jego wieku, blondynowi z zaczesanymi na bok włosami. Nie pasował mu na glinę, raczej na jakiegoś piłkarza. Może dlatego, że był ubrany, jakby dopiero co wrócił z treningu. A mimo to nie miał wątpliwości, że są glinami.

      – No, powiedzmy, że odludkami – poprawił się Góral. – No bo jak inaczej ich nazwać? Z nikim nie gadają. Ze sobą też niewiele. Siedzą w lesie, tu na tartaku albo w

Скачать книгу