Скачать книгу

Żeby zachować dyskrecję, policja wylądowała bezpośrednio na wybetonowanym terenie w Saragocie, dziesięć kilometrów stąd.

      Dogoniłem Agostiniego. Stał na wzniesieniu niedaleko drogi. Wydawał się bardzo poruszony i jakby upokorzony tym, że nie może podejść do miejsca zbrodni.

      – Wiadomo, kim jest ofiara? – spytałem.

      – Jeszcze nie, ale chyba nikt z wyspy.

      – Dlaczego policja zjawiła się tak szybko? I to tak licznie… Dlaczego nikt nic nie wie?

      Agostini spojrzał niewidzącym wzrokiem na swoją komórkę.

      – To z powodu natury zbrodni. I zdjęć wysłanych przez tych holenderskich smarkaczy.

      – Zrobili zdjęcia?

      – Tak, przez kilka minut, zanim je usunięto, były na Twitterze. Ale zostały zrzuty ekranu.

      – Mogę zobaczyć?

      – Nie radzę, to nie jest widok dla miłośnika książek.

      – Bzdura! Równie dobrze mogłem je przecież zobaczyć na swojej komórce.

      – Jak chcesz.

      Wręczył mi telefon. Zatkało mnie. Na zdjęciu widać było zwłoki kobiety. Miała tak zmasakrowaną twarz, że nie umiałbym powiedzieć, w jakim była wieku. Próbowałem przełknąć ślinę, ale gardło miałem ściśnięte. Nagie ciało wyglądało na przybite do pnia gigantycznego eukaliptusa. Powiększyłem zdjęcie. To nie były gwoździe, tylko sekatory albo jakieś narzędzia do cięcia kamienia, które wgryzając się w ciało, łamały jej kości.

      5

      Mathilde Monney za kierownicą furgonetki z opuszczanym dachem jechała przez las porastający wzgórze Safranier. Z tyłu, za nią, siedział Bronco i z otwartym pyskiem podziwiał krajobraz. Była ładna pogoda. Świeży morski wiatr mieszał się z wonią eukaliptusów i mięty pieprzowej. Ciemnozłoty poblask jesiennego słońca odbijał się w gałęziach pinii i dębów ostrolistnych.

      Dojechała do muru z łupków, wysiadła z samochodu i kierując się wskazówkami Jaspera Van Wycka, niedaleko aluminiowej bramy, za ciemniejszym od innych kamieniem, znalazła domofon. Wcisnęła dzwonek. Coś zatrzeszczało i brama się otworzyła.

      Mathilde wjechała na obrośnięty drzewami trakt biegnący przez wielki dziki park. Pośród sekwoi i krzaków laurowych rosła gęsto mącznica. Na stromym zboczu droga nagle zakręciła i Mathilde ujrzała jednocześnie morze i dom Fawlesa, graniastosłup ze szkła, betonu i kamienia w kolorze ochry.

      Ledwo zaparkowała furgonetkę obok samochodu, który musiał należeć do Fawlesa – mini moke w panterkę z kierownicą i tablicą rozdzielczą z lakierowanego drewna – golden retriever wyskoczył na zewnątrz i pobiegł do swego pana, który czekał przed drzwiami.

      Fawles podpierał się kulą. Niezwykle uradował go widok odnalezionego psa. Mathilde podeszła bliżej. Myślała, że ujrzy jaskiniowca, starego opryskliwego faceta w łachmanach, z długimi włosami i zaniedbaną brodą, tymczasem mężczyzna, który stał przed nią, miał krótkie włosy i był świeżo ogolony. Koszula z jasnoniebieskiego lnu podkreślała błękit jego oczu, a spodnie z żaglowego płótna i sportowe buty z błyszczącej skóry dopełniały eleganckiego wyglądu.

      – Mathilde Monney – przedstawiła się, wyciągając do niego dłoń.

      – Dziękuję, że przywiozła mi pani Bronca.

      Podrapała psa po głowie.

      – Tak czy inaczej, aż miło patrzeć na wasze spotkanie – rzuciła, po czym wskazała palcem na gips. – Mam nadzieję, że to nic strasznego?

      Fawles pokręcił głową.

      – Jutro będzie to już wyłącznie przykrym wspomnieniem – powiedział.

      Mathilde zawahała się.

      – Nie pamięta pan, ale już się kiedyś spotkaliśmy – odezwała się w końcu.

      Cofnął się o krok i spojrzał na nią podejrzliwie.

      – Nie sądzę – rzucił.

      – Tak, tak, ale to było dawno.

      – Z jakiej okazji mielibyśmy się spotkać?

      – Niech pan zgadnie.

      6

      Fawles wiedział, że będzie żałował, że nie zakończył całej sprawy w tamtej chwili. Powinien, tak jak ustalili z Van Wyckiem, podziękować jej, rzucić krótkie „Do widzenia” i zniknąć za drzwiami. Zamiast tego stał i milczał, wpatrując się w Mathilde Monney jak zahipnotyzowany. Dziewczyna miała na sobie krótką żakardową sukienkę, skórzaną ramoneskę i sandałki na wysokich obcasach, z paskami na kostkach.

      Nie zamierzał odgrywać sceny z początku Szkoły uczuć Flauberta ze słynnym zdaniem – „To było jak zjawisko…” – ale przez długą chwilę stał jak oszołomiony. Z młodej kobiety emanowała jakaś energia, światłość… Był oczarowany.

      Oczywiście panował nad sobą, trochę uderzyły mu do głowy blask i ciepłe światło, bijące od jej blond włosów niczym od łanów zboża, ale był pewien, że w każdej chwili jednym pstryknięciem palców może położyć temu kres.

      – W ogłoszeniu była mowa o tysiącu euro nagrody, ale zadowolę się mrożoną herbatą. – Mathilde się uśmiechnęła.

      Fawles, unikając spojrzenia zielonych oczu swojej rozmówczyni, zaczął bez przekonania wyjaśniać, że nie może się ruszać i od dawna nie robił zakupów, więc jego kuchnia zieje pustką.

      – Może być woda – nie ustępowała Mathilde. – Jest bardzo gorąco.

      Umiał oceniać ludzi. Jego intuicja często się potwierdzała. Teraz jednak poczuł się zagubiony, niezdecydowany. Coś ostrzegało go przed Mathilde. Ale jak oprzeć się tej nieuchwytnej, zagadkowej obietnicy, którą niosła w sobie dziewczyna stojąca w aureoli łagodnego październikowego słońca?

      – Proszę wejść! – powiedział w końcu.

      7

      Błękit po horyzont.

      Mathilde stanęła zaskoczona. Wnętrze domu było skąpane w świetle. Drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio do salonu, który niezauważenie przechodził w jadalnię i kuchnię. Wszystkie trzy pomieszczenia miały ogromne, sięgające podłogi okna z widokiem na morze. Dom jakby unosił się na falach. Fawles pokuśtykał do kuchni po wodę. Mathilde stała oczarowana. Miarowy odgłos uderzającej o brzeg wody ukoił ją, poczuła ulgę. Rozsuwane okna wywoływały złudzenie jednolitej przestrzeni i wprowadzały miłą dezorientację – momentami nie wiadomo było, czy się jest w domu, czy na zewnątrz. Pośrodku salonu zwracał uwagę wiszący kominek, a na piętro wchodziło się po schodach z woskowanego betonu.

      Spodziewała się ciemnej, ponurej kryjówki, ale tu też się pomyliła. Fawles nie chciał „zakopać się” na wyspie, wprost przeciwnie, szukał kontaktu z niebem, morzem i wiatrem.

      – Mogę rzucić okiem na zewnątrz? – spytała, gdy przyniósł jej szklankę wody.

      Fawles w milczeniu wyszedł z nią na taras wyłożony płytami łupkowymi, który sprawiał wrażenie, jakby urywał się tuż nad przepaścią. Podchodząc do krawędzi, Mathilde dostała zawrotu głowy, ale na tej wysokości lepiej rozumiała architektoniczny sens tego domu. Trzypoziomowa budowla przywierała do skały. Taras znajdował się na środkowym poziomie. Oparte na wspornikach betonowe płyty były jednocześnie podstawą i dachem. Mathilde wychyliła się, aby dokładniej obejrzeć wykute w kamieniu schody prowadzące do przystani z krótkim molo pozwalającym od razu wypłynąć w morze. Przy molo kołysała

Скачать книгу