Скачать книгу

za nim przez plac do księgarni. Na wyjątkowo smutnej wystawie kurzyły się książki, które musiały tam leżeć co najmniej od kilku miesięcy. Audibert pchnął drzwi i przepuścił mnie przed sobą.

      Wnętrze sklepu było równie ponure. Zasłony pozbawiały pomieszczenie światła. Półki z orzechowego drewna wyglądały stylowo, ale stały na nich jedynie książki klasyczne, poważne, takie, których się nie czyta, ale które należałoby mieć. Kultura w sensie akademickim. Zaczynałem go rozumieć – Audibert prawdopodobnie dostałby ataku serca, gdyby musiał sprzedawać science fiction, opowieści fantastyczne czy mangę.

      – Pokażę panu pański pokój! – oznajmił, wskazując na drewniane schody w głębi.

      Na pierwszym piętrze minęliśmy jego mieszkanie, na drugim był pokój ciągnący się przez całe poddasze, gdzie miałem zamieszkać ja. Gdy otworzyłem skrzypiące wielkie okna, odkryłem z zachwytem balkon, a właściwie taras, z którego był wspaniały widok na plac i morze. To poprawiło mi humor. Stare uliczki wiły się ku wybrzeżu między domami z wiekowego kamienia koloru ochry.

      Ułożyłem swoje rzeczy i zszedłem do sklepu. Chciałem pogadać z Audibertem, dowiedzieć się, czego konkretnie ode mnie oczekuje.

      – Wi-fi nie działa tu zbyt dobrze – uprzedził, włączając zabytkowy komputer. – Dość często trzeba restartować router, zainstalowany jest na piętrze.

      Zanim komputer zaczął działać, Audibert włączył małą płytę kuchenną i napełnił maszynkę do kawy.

      – Napije się pan? – spytał.

      – Z przyjemnością – odrzekłem.

      Wyjął filiżanki, a ja tymczasem spacerowałem po księgarni. Nad biurkiem wisiała korkowa płyta, do której przypięte były pierwsze strony starych wydań pisma „Livres Hebdo” z czasów, kiedy jeszcze żył i publikował w nim Romain Gary (naprawdę nie przesadzam). Miałem ochotę odsłonić okna, pościągać z podłogi bladoliliowe poprzecierane dywany, pozmieniać rozmieszczenie półek z książkami i stołów do prezentacji.

      Audibert jakby czytał w moich myślach.

      – Szkarłatna Róża istnieje od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Dziś nie robi specjalnego wrażenia, ale kiedyś była to prawdziwa instytucja. Organizowaliśmy międzynarodowe spotkania autorskie, przyjeżdżały do nas sławy…

      Wyjął z szuflady pamiątkową księgę oprawną w skórę i wręczył mi ją z zachęcającym uśmiechem. Przewracając strony, rozpoznawałem nazwiska słynnych postaci. Michel Tournier, Jean-Marie Gustave Le Clézio, Françoise Sagan, Jean d’Ormesson, John Irving, John Le Carré i… Nathan Fawles.

      – Naprawdę chce pan zwinąć interes?

      – Tak, bez żalu. Ludzie po prostu przestali czytać.

      – Może nie przestali, tylko czytają inaczej… – zasugerowałem.

      Audibert wyłączył gaz pod gwiżdżącą kafetierą.

      – No, wie pan, co mam na myśli – powiedział. – Nie mówię o zabawie w czytanie, mówię o prawdziwej literaturze.

      No tak, prawdziwa literatura… W rozmowie z ludźmi pokroju Audiberta zawsze przychodzi moment, w którym pada to określenie. Prawdziwa literatura… Prawdziwy pisarz… Osobiście nigdy nie pozwalałem, żeby ktoś mi mówił, co mam przeczytać, a czego nie. Tego typu wymądrzanie się wydawało mi się bezgranicznym zarozumialstwem.

      – No, niech mi pan powie, zna pan dużo prawdziwych czytelników? – ożywił się Audibert. – Mówię o tych inteligentnych, którzy poświęcają czas, żeby naprawdę przeczytać wartościową książkę.

      Nie czekając na moją odpowiedź, ciągnął podekscytowany:

      – Ilu według pana jest takich we Francji? Dziesięć tysięcy? Pięć? Może mniej.

      – Pesymista z pana!

      – Nie, nie! Trzeba się pogodzić z faktem, że przed nami rozpościera się literacka pustynia. Dziś każdy chce być pisarzem, nikt nie chce czytać.

      Żeby przerwać tę bezsensowną rozmowę, pokazałem mu palcem zdjęcie Fawlesa wklejone do albumu pamiątkowego.

      – Nathan Fawles… Zna go pan?

      Audibert nieufnie ściągnął brwi.

      – Trochę… O ile można znać Nathana Fawlesa.

      Podał mi filiżankę z kawą. Płyn był koloru i konsystencji atramentu.

      – Kiedy Fawles pojawił się u nas na spotkaniu autorskim ze swoją nową powieścią, w dziewięćdziesiątym piątym czy szóstym roku, był wtedy na wyspie pierwszy raz. Natychmiast się w niej zakochał. Pomogłem mu nawet w kupnie tej willi, która nazywa się Krzyż Południa. Ale później nasze stosunki się rozluźniły… właściwie zupełnie się urwały.

      – Wpada tu od czasu do czasu?

      – Nie zdarzyło mu się.

      – Jeśli spróbuję go odwiedzić, myśli pan, że podpisze mi książkę?

      – Radzę panu o tym zapomnieć. – Audibert westchnął, kręcąc głową. – Najwyżej zarobi pan śrutem.

      Wywiad z Nathanem Fawlesem w AFP

      AFP – 12 czerwca 1999 (fragment)

      Jest pan pewien tej decyzji? Chce pan zakończyć karierę? U szczytu sławy? Przecież ma pan dopiero trzydzieści pięć lat!

      Tak, mam już dość. Piszę bez przerwy od dziesięciu lat. Przez dziesięć ostatnich lat co rano siadałem na krześle i wpatrywałem się w ekran komputera. Chcę z tym skończyć.

      Czy to nieodwołalna decyzja?

      Nieodwołalna. Sztuka trwa, życie jest krótkie.

      Ale w zeszłym roku oznajmił pan, że pracuje nad nową powieścią, podał pan nawet roboczy tytuł: Niepokonane lato…

      Tak, miałem taki projekt, ale zarzuciłem go.

      Co chciałby pan powiedzieć rzeszy czytelników, która czeka na pańską następną książkę?

      Niech nie czekają, nie zamierzam już pisać. Ludzie muszą znaleźć sobie innych autorów. Pisarzy nie brakuje.

      Czy trudno jest pisać powieści?

      Tak, ale z pewnością jest dużo trudniejszych zajęć. Źródłem stresu przy pisaniu jest irracjonalna strona tego zajęcia: to, że napisał pan trzy powieści, nie oznacza, że uda się panu czwarta. Nie ma metody, nie ma reguł, nie ma wskazówek. Każda następna powieść to skok w nieznane.

      No właśnie, a co pan umie robić innego, poza pisaniem?

      Podobno robię świetną potrawkę cielęcą w śmietanie.

      Czy sądzi pan, że pańskie książki przejdą do historii?

      Mam nadzieję, że nie.

      Jak widzi pan rolę literatury we współczesnym świecie?

      Nigdy się nad tym nie zastanawiałem i nie zamierzam tego robić.

      Czy pańska decyzja dotyczy również udzielania wywiadów?

      Tak, bo dałem ich o wiele za dużo. Odpowiadanie na pytania dziennikarzy to zajęcie, którego jedynym celem jest promocja książki. Przeważnie, a właściwie prawie zawsze, moje słowa są publikowane niedokładnie, zmienia się ich sens, wyjmuje z kontekstu. Mimo że jestem pełen dobrej woli, „wyjaśnianie” moich książek nie daje mi żadnej satysfakcji, a już w ogóle nie lubię pytań o moje poglądy polityczne czy życie prywatne.

      Dokładna

Скачать книгу