Скачать книгу

Pamiętasz, jaką masz miłą nauczycielkę? Nie może się już ciebie doczekać. No i dzieci! Kochanie, to mała klasa, wszystkie dzieciaki wyglądały po prostu cudownie.

      – A co, jeśli będą się ze mnie śmiać?

      – Dlaczego miałyby się z ciebie śmiać?

      – Bo nie wiem tego, co wiedzą one.

      – Och, kochanie. Tyle się już nauczyłaś. Skończyłyśmy już książkę do trzeciej klasy, pamiętasz? Możliwe, że wiesz więcej od nich.

      – Ale one chodzą do szkoły już ponad rok.

      – Tak, ale my uczyłyśmy się dużo w domu. Jesteś na dobrej drodze.

      – Boli mnie serce.

      – Boli?

      – Za szybko bije. Takie bum–bum–bum.

      Sadzam sobie moją dziewczynkę na kolanach i przez długą chwilę ją przytulam.

      – Kaiu, to tylko zdenerwowanie. Daj spokój. Musimy już iść.

      ***

      Pod bramą szkoły Kaia zachowuje się tak, jakby zahartowała się na widok innych dzieci. Niektóre zebrały się na placu zabaw, inne skaczą po wielkich kałużach, a jeszcze inne stoją spokojnie u boku matek. Podbiega do nas mała dziewczynka, którą jak przez mgłę pamiętam z dnia naszych odwiedzin w szkole, i szeroko się uśmiecha.

      – Kaiu – mówi, a moja córka odwzajemnia jej uśmiech. – Chodź! – Kaia puszcza moją rękę i bierze za rękę tamtą dziewczynkę.

      – Pa, mamusiu – mówi z ekscytacją, jej twarz ma zdrowy, jesienny rumieniec. Szybko ją przytulam, a ona się odsuwa i mówi: – Z obu stron, mamusiu. Musimy przytulać się również z drugiej strony. – Przyciska lewy policzek do mojego, a potem odchodzi tak szybko, jak tylko daje radę, cały czas trzymając za rękę swoją nową przyjaciółkę.

      – Pa – szepczę.

      Rozdział 11

      Alison

      – Pa – mówię czule, bo widzę, że jest zdenerwowany. Po sposobie, w jaki mnie przytula, widać, że nie chce jechać na polowanie do Norefjell, zamknął ręce na moich plecach, włożył drapiący policzek w zagłębienie w mojej szyi.

      – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – pyta, szukając oczami moich oczu, a ja odwracam wzrok, bo to są również jej oczy. Przesuwam dźwignię z parkowania na jazdę, kładę dłoń na ręcznym hamulcu, patrzę na drzwi i znajdujący się za nim dworzec.

      – Kochanie, po prostu już jedź – mówię, zmuszając się do uśmiechu.

      – Obawiam się, że…

      – Niepotrzebnie – odpowiadam spokojnym głosem. – Sindre, posłuchaj. Musimy… iść do przodu. Wiesz?

      – Czy Erica mogłaby przyjść i zostać z tobą czy coś? A może wolisz jechać z nami? Mówiłem ci, chłopcy nie mają nic przeciwko. Serio.

      – Kochanie, jedź – mówię i on rzeczywiście wysiada z samochodu. Obserwuję go w lusterku wstecznym, stojącego na krawężniku, plecami do starego, żółtego budynku stacji Skøyen, jego wielki plecak zsuwający się z jednego ramienia, trzymaną w dłoni torbę ze strzelbą, pozwalającego, by deszcz lał się po jego głowie.

      ***

      W domu jestem wreszcie sama. Oliver pojechał do matki, Sindre wyjechał do niedzieli, a ode mnie nikt nic nie chce. Przez chwilę stoję w korytarzu. Po wysokich oknach na klatce schodowej leje się deszcz, po całym domu niesie się odgłos kropli walących w dach. Idę do kuchni i wyjmuję z szuflady mojego MacBooka. Nie chce się włączyć – gdzieś schowałam do niego ładowarkę. Czasami, w ciągu kilku ostatnich miesięcy, brakowało mi bezmyślnego surfowania po internecie. Kiedyś robiłam to bardzo często. Przechodziłam gładko od opinii na temat jakiejś restauracji poprzez artykuł podróżniczy aż do recenzji książki, teraz jednak w ogóle nie wchodzę do internetu. Nie jestem w stanie znieść wszystkich tych kanałów mediów społecznościowych, okienek czatu, które wyskakują od razu, gdy tylko zaloguję się na Facebooka, potopu współczucia i banalnych przypomnień o tym, że życie innych ludzi idzie dalej. Bałam się również tego, dokąd zabierze mnie sesja niezaplanowanego surfowania po internecie. Aż do tej chwili. Wiem jednak, czego szukam, zamiast palenia czuję w żołądku niepokój. Otwieram drzwi do gabinetu Sindrego i natychmiast uderza mnie fakt, jak dawno mnie tutaj nie było. Wszystko wygląda inaczej, chociaż nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego.

      Był czas, kiedy drzwi do biura Sindrego były zawsze otwarte, a po położeniu Amalie do łóżka około siódmej sygnalizowałam początek wieczoru, przynosząc mu kieliszek czerwonego wina. Siadałam na krawędzi jego biurka, trącaliśmy się kieliszkami i rozmawialiśmy o tym, jak minął nam dzień. Czasami pokazywałam mu artykuł, nad którym pracowałam, podobało mi się to, że zawsze poświęcał czas, by na spokojnie go przeczytać. Obserwowałam jego mocny profil i zaciśnięte pełne usta, sposób, w jaki koszulka napinała się na jego bicepsach, i myślałam sobie, że mam szczęście. Albo opowiadałam mu, co śmiesznego powiedziała Amalie w drodze z przedszkola. Śmiałam się na wspomnienie tego, jak chichotała z własnych żartów na tylnym siedzeniu samochodu, i Sindre też się śmiał z tej małej niesamowitej istotki, którą stworzyliśmy.

      Czasami wyciągał do mnie rękę, jego wielka dłoń gładziła moje udo, a ja siadałam na nim okrakiem na jego fotelu, mocno go całowałam, śmiałam się, wieczór dopiero się zaczynał.

      Siadam na jego krześle i się rozglądam, próbuję zrozumieć, co się zmieniło. Pierwsze, co zauważam, to to, że Sindre zdjął z biurka wszystkie zdjęcia oraz dziecięce rysunki, które wisiały na ścianie po lewej stronie okna. Potem widzę, że posprzątał swoje papiery i powkładał je do szarych pudełek IKEA na półce, tak jak prosiłam go od kilku lat.

      Dotykam któregoś z przycisków na jego iMacu i komputer ożywa, na wygaszaczu ekranu jest moje zdjęcie, którego nie pamiętam, chociaż pamiętam, kiedy je zrobiono. Mam na sobie słomiany kapelusz z szerokim rondem i białą koronkową sukienkę, stoję boso na plaży, uśmiechając się do mężczyzny trzymającego aparat – mężczyzny, którego kocham. Moje włosy mają miodowy odcień blondu, skóra jest opalona i pełna blasku. Zdjęcie to zostało zrobione na Maui osiem lat temu, podczas naszego miesiąca miodowego. Miałam wtedy trzydzieści sześć lat, ale wyglądałam dużo młodziej, a może po prostu tak mi się wydaje w porównaniu z tym, jak wyglądam teraz. Wpisuję hasło, ale zostaje odrzucone, więc wpisuję raz jeszcze. Odkąd pamiętam, Sindre ma to samo hasło, ale może coś przekręciłam, mój umysł ciągle robi mi takie psikusy. Próbuję raz jeszcze – JuulOliSin40 – ale ponownie zostaje odrzucone. Nachodzi mnie dziwne uczucie, nie złość i nie strach, ale mieszanina jednego z drugim. Nie wiem, co robić. Wychodzę z gabinetu Sindrego i idę na górę do naszej sypialni. Otwieram wszystkie szafy i szuflady, rzucam na podłogę wszystko, co jest niewłaściwie powieszone. Wreszcie, na dnie jednej z szuflad, widzę pełno różnych kabli, starych rachunków i odpinanych ramiączek od staników. Jest tam również ładowarka od mojego laptopa.

      W kuchni nalewam sobie pół szklanki soku pomarańczowego, a potem dopełniam wódką i czekam na włączenie się komputera. Przełykam głośno ślinę, gdy widzę zdjęcie na tapecie – ja i Amalie siedzące blisko siebie w restauracji na starówce na Rodos, za nami znajduje się biała ściana z pnącymi się po niej różowymi różami. Zmuszam się do patrzenia na to zdjęcie przez kilka sekund, a potem włączam Google i drżącymi palcami wpisuję „pamięć komórkowa”.

      Rozdział 12

      Iselin

      Wychodzimy z domu na pół godziny przed dzwonkiem o ósmej trzydzieści, mimo że jest to mniej niż piętnaście minut piechotą. Spacerowanie jest dla Kai bardzo

Скачать книгу