Скачать книгу

że jestem sama, że nie mam partnera, który by mnie objął, zaprowadził czule do łóżka i szepnął: Wszystko w porządku, kochanie.

      Rozdział 15

      Alison

      Espen i ja siedzimy obok siebie na pomarańczowych plastikowych krzesłach. Mój mąż dostał silne środki uspokajające i leży w sali na końcu korytarza. Dzisiaj wieczorem lekarze przestaną podawać mu leki i jest szansa, że jutro wyjdzie do domu.

      – Cieszę się, że nie jesteśmy w kostnicy – mówi Espen, wpatrując się w swój papierowy kubek. Na jego woskowym brzegu zebrały się krople kawy. Kiwam głową. Jego prawa ręka jest na temblaku, a lewa, w której trzyma kubek, bardzo się trzęsie. Espen jest najlepszym przyjacielem mojego męża od prawie trzech dekad, odkąd spotkali się w wojsku w wieku osiemnastu lat. Ma czerwone oczy, a łysa głowa lśni w promieniach słońca, które wpadają przez znajdujące się za nami okna.

      – Chyba sobie wyobraził, że tam wrócił – mówi Espen, nachmurza się i wiem, że on też tam wrócił. – No wiesz, że wrócił do walki. Naprawdę zachowywał się tak, jakby nic do niego nie docierało, jakby stracił poczucie rzeczywistości.

      – Opowiesz mi wszystko od początku? – Espen kiwa głową, potem zaczyna mówić. – Na polanę dotarliśmy około wpół do szóstej. Wcześniej, niż się spodziewaliśmy, więc po prostu czekaliśmy. Było jeszcze zupełnie ciemno.

      – Czy w drodze na polanę Sindre zachowywał się dziwnie? Albo poprzedniego wieczoru?

      – No cóż. To zrozumiałe, że nie jest sobą. Oczywiście. Ale zachowywał się tak jak tydzień temu, gdy się widzieliśmy.

      – Rozmawiał z tobą o Amalie? – Jej imię więźnie mi w gardle jak kiepsko popita tabletka.

      Espen powoli kręci głową.

      – Nie. Nigdy nie był rozmowny, a teraz jest po prostu jeszcze bardziej wycofany niż zwykle.

      – Dobrze. Więc czekaliście. Jak długo?

      – Może godzinę. Nie, raczej dłużej. Zaczęło się robić jasno. Było zimno, ale mieliśmy ciepłe ubrania.

      – Rozmawialiście ze sobą?

      – Nie, po prostu leżeliśmy i czekaliśmy. Nasłuchiwaliśmy. Sindre na środku, Victor po lewej, a ja po prawej. Oczywiście wszystko to było uzgodnione z góry. Jak zawsze. Czekaliśmy na wielką samicę, śledziliśmy ją przez cały poprzedni dzień. Miała ze sobą cielaka, miał jakieś cztery miesiące. Plan był taki, że Sindre najpierw zastrzeli cielaka.

      – Dlaczego mielibyście strzelać do cielaka?

      – Bo… – Espen długo się waha, patrzy w górę na sufit, jakby szukał słów, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że mruga, by powstrzymać płacz. – Bo matka zawsze wraca.

      Matka zawsze wraca. Widzę je oczami wyobraźni: wielka, łagodna łosiowa mama i jej dziecko, idące śmiało przez mokrą, chłodną trawę w porannym lesie. Na polanie matka rozgląda się, mruga, próbuje wykryć ludzi i zagrożenie.

      – Rozumiem – szepczę.

      Espen wpatruje się nieszczęśliwie w trzymany kubek. Widzę, jak trzyma naładowaną strzelbę, jak jest skupiony do granic możliwości.

      – Ja miałem zastrzelić matkę, gdy wróci po dziecko, mieliśmy ją w idealnej odległości. Ale. Stało się inaczej. Zobaczyliśmy zwierzęta wyłaniające się z lasu i idące powoli w naszą stronę. Kiwnąłem do Sindrego, żeby się naszykował, wyglądał na spokojnego i skupionego. Ale potem… nie zrobił tego, co miał zrobić. Zastrzelił matkę, a młode natychmiast uciekło. Victorowi udało się je zastrzelić, ale wtedy Sindre wstał, ruszył do miejsca, w którym leżała matka, na sam środek polany. Podszedł do niej i znowu zaczął strzelać. Raz, drugi, trzeci. Ona była… Rozwalił ją na kawałki.

      – Co zrobiliście?

      – No cóż, to było całkiem oczywiste, że zupełnie stracił nad sobą panowanie. Zacząłem skradać się do niego z tyłu polany, pomiędzy drzewami. Zauważył mnie, gdy stałem kilka metrów od niego z podniesionymi rękami. „Cofnij się, kurwa!”, krzyczał. „Cofnij się!”, wrzeszczał wciąż i wciąż. – Espen wcale na mnie nie patrzy. Ja też na niego nie patrzę. Otwieram dłoń i wpatruję się w słabą linię życia. – My… Nie wiedzieliśmy, co robić. Kiedy próbowałem się do niego zbliżyć, wymachiwał do mnie strzelbą, a potem skierował ją na siebie.

      – Chryste. Mógł was pozabijać.

      – Ale tego nie zrobił.

      – I co stało się dalej?

      – Rzuciłem się na niego i wyrwałem mu broń. Był pokryty krwią i wrzeszczał.

      – Jezu – mówię. Espen kiwa głową. Jego twarz jest wykrzywiona i pełna niedowierzania, tak jakby obserwował tę scenę w tej chwili. Milkniemy, ale ja cały czas myślę o tym, że mój mąż wpadł w amok w ciemnym lesie, trzymając nabitą strzelbę.

      ***

      – Proszę – mówię w cichym, mrocznym pokoju, i siadam na skraju łóżka obok męża. Stawiam parującą kawę na niskim stoliku przy jego głowie. Nie śpi – widzę błysk w otwartym oku. Jest w domu od trzech dni i już chce wrócić do pracy. Lekarz mówi, że po tym, co się stało, nie ma na to szans aż do Nowego Roku.

      – Dziękuję – odpowiada Sindre i odwraca się w moją stronę ze zmęczonym uśmiechem na twarzy. – Jak się czujesz?

      Kiwam głową. Siada i zaczyna pić kawę, zamyka oczy. Zerkam na zegarek – za godzinę będzie musiał wziąć leki.

      – Myślałem, że może… że może powinniśmy wyjechać na święta. Z Oliverem – mówi, wpatrując się poważnie w kubek. Umysł od razu podsuwa mi obraz upchniętych na wózku walizek, lotów, promieni słońca lejących się na jakiejś odległej plaży, misia Dinky pozostawionego na poduszce, brązowiejących, gnijących liści w ogrodzie, pustego, czarnego jeziora, skutego lodem…

      – Tak – szepczę. – Tak, zróbmy to. – Patrzymy sobie w oczy, błagając się wzajemnie, wciąż od nowa analizując ten pomysł.

      – Dokąd?

      – Eee… może do… Meksyku?

      – Meksyk – powtarza Sindre, tak jakby nigdy nie słyszał o takim kraju.

      – Tak, albo… – Próbuję wymyślić jakieś inne miejsce, w którym nikt nie będzie nas znał, w którym będziemy wyglądać jak kompletna rodzina: mężczyzna, kobieta i chudy, uroczy nastolatek. – Eee, Teneryfa. Sarasota? Może…

      – Meksyk – powtarza Sindre, wpatrując się we mnie przez parę znad kubka. Kiwam głową i już chcę wstać, ale przypadkowo zerkam na jego różowe, grube palce zaciśnięte na kubku i od razu mam wizję tych samych palców, które wciskają spust. Widzę mojego męża z obojętnym wyrazem twarzy, skupionego, strzelającego raz za razem. Widzę, jak zwraca broń w stronę Espena, a potem wycelowuje ją w siebie. Mógłby zostać mordercą, potem jednak przypominam sobie, że już nim jest, chociaż nikt nigdy go tak nie nazwał. Neutralizator. Nie można było do niego dotrzeć, powiedział później Espen. Był dziki. A co, jeśli… A jeśli to się powtórzy? A jeśli obudzę się w środku nocy, a on będzie celował do mnie z broni?

      – Co jest? – pyta Sindre, ściągając ciemne brwi.

      – Nic – odpowiadam. – Nic, kochanie. Tylko… Już prawie czas na twoje leki. Wrócę za godzinę.

      – Dobrze.

      ***

      Leżę na łóżku Amalie.

      Tatuś ma się coraz lepiej. Wrócił do domu. Musiał na jakiś czas wyjechać, żeby

Скачать книгу