Скачать книгу

płaszcz, chociaż był zabłocony, i otworzyła parasol. Przy ulicy Gagarina stał przepełniony kontener na odpady, z którego śmieci wysypywały się na chodnik, a na jego szczycie kilka wypasionych szczurów urządziło sobie prawdziwą ucztę i nawet bliska obecność człowieka im w tym nie przeszkadzała.

      Lewandowska z obrzydzeniem odsunęła się od śmietnika. Stała jak parasol i czekała cierpliwie. Na dworze było coraz zimniej, deszcz się wzmógł. Dreptała w miejscu, żeby się rozgrzać, ale na niewiele się to zdało. Minął ją zaprzężony w dwa konie wóz wypełniony opałem i od razu przypomniało się jej, że musi do końca miesiąca zrealizować kwit na węgiel, bo inaczej przepadnie. Czasy reglamentacji praktycznie wszystkiego trwały w najlepsze. Kartki, kwity były na porządku dziennym i albo się je realizowało, albo nimi handlowało. Miały pokrycie w towarze w przeciwieństwie do złotówek, które, jak powiadano, miały pokrycie jedynie w „czynie społecznym”.

      Po chwili przemknęła karetka pogotowia na sygnale i wjechała w bramę szpitala. Zuza odkłoniła się doktorowi Kalickiemu, który mimo paskudnej aury jechał do pracy na rowerze. O tym lekarzu różnie powiadano. Nie stronił od alkoholu, często widywano go w mordowni przy Sienkiewicza w towarzystwie dorożkarzy, był ich najlepszym kumplem od kieliszka. Pił z nimi dotąd, aż padał pod stół. Już dawno temu wyalienował się z towarzystwa medyków. Twierdził, że to banda zarozumiałych i przekupnych konowałów. Sam leczył za pół darmo, nikomu nie odmówił pomocy, chyba że akurat leżał pod stołem w jakiejś podrzędnej spelunce.

      Wreszcie nadjechała śmieciarka.

      Lewandowska rzuciła się w stronę szoferki, wspięła do drzwi kabiny i w mig była w środku. Zaskoczyła kierowcę. Zabluzgał coś pod nosem i sięgnął ręką za siedzenie, pewnie po łyżkę do kół. Wolała go uprzedzić, nim zrobi coś głupiego.

      – Nie jestem z milicji, chodzi mi tylko o informację, o kurs w dniu dwudziestym drugim, o nic więcej – wyrecytowała szybko.

      Był szczerze zdziwiony.

      – Trzeba było tak od razu. Milicji się nie boję, a co ja tu mogę narozrabiać? Najwyżej trochę wachy spuszczę, nic więcej. Prześladuje mnie rodzina pierwszej żony, myślałem, że to znów ktoś od nich. Aleś mnie, kobito, wystraszyła! Myślałem, że mi pukawka wysiądzie.

      – Chodzi mi o wywóz śmieci z ulicy Słonecznej. Sprawdziłam, że to pana trasa. Potrzebuję informacji.

      – Zgadza się, to mój rejon, ale ja często nawet nie opuszczam samochodu. Zenek, pomocnik, podpina pojemniki. Tego dnia, o ile dobrze pamiętam, miałem awarię, i to już na początku trasy, ściągali mnie. Ktoś inny dokończył mój rejon, ale nie wiem kto. Trzeba zapytać u dyspozytora, on to musi mieć odnotowane w papierach.

      – Chodzi mi konkretnie o tę śmieciarkę. Czy pan wtedy zaglądał na krypę?

      – A po co? – zdziwił się. – Pani wie, co to za smród? Jedziemy z tym syfem na wysypisko i jak najszybciej się tego pozbywamy. I tak w całej kabinie cuchnie, ubrania śmierdzą, zresztą sama pani czuje. Żona narzeka, dzieciaki się mnie wstydzą, ale to przecież praca jak każda inna, ktoś to musi robić. Pamiętam, że wtedy śmieciarkę ściągnęli na bazę razem z zawartością. Rano mechanicy skodę naprawili i jak tylko uruchomili silnik, to pojechałem na wysypisko opróżnić krypę i tyle. Więcej nie pomogę.

      Kierowca sięgnął po sporty, chciał poczęstować Lewandowską, ale ona wolała swoje. Zapalili.

      – Czy mógł ktoś coś z niej wynieść? – spytała Zuza.

      – Z kabiny?

      – Nie, z krypy.

      – Chyba pani żartuje? Kto by tam grzebał w tym szambie? Ludzie dobrych rzeczy nie wyrzucają. W dzień samochód stał na widoku na ulicy, a jak go ściągnęli, to koło dyżurki.

      Zuza była zawiedziona.

      – Niedużo mi pan pomógł, ale dobre i to. Do widzenia!

      Otworzyła drzwi od kabiny, łapiąc łapczywie w płuca czyste powietrze. Zeskoczyła na ziemię i natychmiast poczuła ból w lewym kolanie. Odezwała się kontuzja sprzed lat.

      – Może pamięta pan, kto wtedy stróżował? – krzyknęła do kierowcy.

      Wychylił się przez okno.

      – Zenek Woźniak, pamiętam, bo się awanturował, śmierdziało mu. Zaraz, coś mi się przypomniało. Za parkanem w starym ogrodzie w rozwalającej się szopie mieszka Władek, taki bezdomny lump. Tak go w każdym razie nazywamy, ale jak ma na imię, to cholera go wie. Nieraz dajemy mu na fajki lub wino, bo nie da się patrzeć, jak on ten denaturat łoi. Szkoda nam chłopa, baba go z domu przepędziła. Wie pani, odezwała się w nas taka męska solidarność. Władek szlaja się wieczorami po okolicy, może on coś widział, no chyba że akurat leżał pijany. Proszę z nim pogadać, najlepiej od razu wziąć ze sobą fajki lub wino, to patykiem pisane, na lepszym i tak się nie pozna. Wtedy na pewno się otworzy, za flaszkę z procentami dałby się brzytwą pochlastać.

      – Zajrzę do niego, dziękuję.

* * *

      Zuza z trudem dokuśtykała do swojego auta. Niedobrze, to nie czas na chorowanie. Przy samochodzie zastała milicjanta wypisującego mandat. Z postury wydawał się znajomy. No, tylko nie on!

      – O co chodzi, panie władzo?

      Funkcjonariusz przerwał pisanie, spojrzał na nią i uśmiechnął się cynicznie. Sukinsyn też ją poznał. Kilka lat wcześniej prowadziła sprawę rozwodową jego żony, puściła łobuza w samych skarpetkach. Bydlak zasłużył na to, damski bokser. Teraz miał okazję się zemścić i właśnie to czynił…

      – Obywatelka nie zna przepisów? Stajemy na trawniku? Oj, nieładnie, nie mamy szacunku dla zieleni. – Ręką wskazał tablicę tkwiącą na kiju kilka metrów dalej. – Taka nieroztropność kosztuje.

      – Dawaj mandat i idź do diabła – warknęła.

      – Słucham?

      – Dawaj mandat, spieszę się do sądu.

      Wsiadła do auta i z impetem ruszyła z miejsca. Pojazd prawym tylnym kołem trafił w kałużę, opryskując błotem milicjanta. Zuza poczuła satysfakcję.

      Ulicą Rybaki, tą samą, którą w jednym z odcinków Stawki większej niż życie poruszał się kapitan Kloss, zjechała ze skarpy wiślanej i zatrzymała się nieopodal amfiteatru, teraz pustego, jakby zapomnianego, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej, w dniach Festiwalu Folklorystycznego i Dni Płocka tętniącego życiem, wypełnionego płocczanami po brzegi. Po drugiej stronie uliczki, za drucianym płotem znajdowała się Morka, stanica wodna, obiekt wodniaków i cel jej podróży. Szarpnęła za furtkę, ale była zamknięta. Gdzieś blisko ujadał pies. Szczekanie dochodziło zza parterowego budynku, tam była kanciapa służąca za biuro. W oddali widać było maszty żaglówek przycumowanych w przystani, kilka z nich przykrytych szarym brezentem umocowano na drewnianych legarach i ustawiono wzdłuż ogrodzenia.

      – Jest tam kto?! – krzyknęła Zuza.

      Trzymała parasol nad sobą, bo deszcz nie odpuszczał, drugą dłonią próbowała przypalić papierosa. Nagle zza krzaków wyskoczył czarny kudłaty kundel i zaczął ją zajadle obszczekiwać, ale byle psia pokraka Zuzy nie wystraszy. Tupnęła na niego nogą, a ten natychmiast podkulił ogon i nawiał. „Bohater” – pomyślała.

      Jakiś mężczyzna w długiej ciemnej pelerynie pojawił się przy bramie. Od razu poznała po sylwetce, to pan Stasio. Uśmiechał się od ucha do ucha.

      – Kogo widzą moje piękne oczy? Nie wierzę, pani mecenas. Co za niespodzianka! Proszę poczekać, pójdę po klucz.

      – Niech

Скачать книгу