Скачать книгу

gazety. Albo zgłosił się do telewizji…

      – Tam pełno takich. Przy okazji pięknie tańczą i śpiewają.

      – A ty co byś zrobił?

      – Pewnie stałbym przed lustrem i starał się zapamiętać swoją gębę. A potem szukał kogoś podobnego na ulicy.

      Stuknęli się szklankami.

      – Taa, dziwny trochę ten Nowy – mruknął Czesiek, opróżniwszy swoją.

      – Ale nie pedał?

      – Cholera go wie. Jak nie pamięta, jak się nazywa, to pewnie nie pamięta też, czy lubi babki, czy facetów. Pokaż się przy nim na golasa, a jak mu stanie, to będziesz wiedział.

      – Sam się, kurwa, pokaż.

      Wkrótce będzie tydzień, odkąd znalazł się wśród nich. Znalazł się – tak, to było właściwe słowo. Leżał w parku, nieprzytomny, zakrwawiony. Zmrok już zapadł i pewnie by tak chłopina leżał, może nawet wyleżał się na amen, gdyby nie Czesiek właśnie. Wracali z roboty z Arkiem, szefem. On pierwszy go zauważył, kazał zatrzymać samochód.

      Wysiedli, podeszli bliżej. Myśleli, że pijany. Ale nic nie było czuć, no i ta krew. Czesiek się trochę wahał. Nie chciał, żeby tamten mu juchą zaświnił tapicerkę. Ale Arek był zdecydowany. Człowieka na pastwę losu nie zostawi, nie ma mowy. Na szczęście Czesiek miał w bagażniku jakieś stare worki, którymi wyściełali tylną kanapę samochodu. Położyli tam tego człowieka. Przebudził się nawet na chwilę, kiedy go nieśli, coś mamrotał, ale ciężko było zrozumieć.

      Do szpitala nie chcieli jechać. Nie mieli zaufania do takich instytucji. Pojechali do zaprzyjaźnionego lekarza, który mimo późnej pory opatrzył nieznajomego i zbadał. Potwierdził ich domysły, że było to pobicie. Napastników pewnie ktoś wystraszył, a może chcieli dać temu człowiekowi tylko nauczkę, bo rany nie były poważne.

      Kiedy lekarz wyszedł na chwilę z pomieszczenia, żeby umyć ręce, Arek kazał Cześkowi przetrząsnąć tamtemu kieszenie. Nie znalazł ani żadnego dokumentu tożsamości, ani portfela z pieniędzmi czy kartami kredytowymi. Uwagę zwracał zegarek, który ten człowiek nosił. Po pierwsze w żaden sposób nie można go było zdjąć (Czesiek próbował dwa razy, wykorzystując chwile, gdy szef nie patrzył). A po drugie, mimo że na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu migały jakieś cyfry, nie wskazywał godziny. Prawdopodobnie przypadkowo włączył się stoper…

      W przedniej lewej kieszonce spodni rannego Czesiek natknął się na złożoną na czworo kartkę. Wypisano na niej dziewięć cyfr, prawdopodobnie numer telefonu. Arek schował ją starannie do portfela.

      Przewieźli tego człowieka do domu Arka, położyli w garażu, na stojącej w kącie starej sofie. Szef powiedział Cześkowi, żeby nikomu pary z gęby nie puszczał o znalezisku. Gdy więc następnego dnia podczas spotkania w domu szefa przysiadł się do stołu, oblepiony plastrami i napuchnięty, Czesiek udał, że widzi go, jak inni, po raz pierwszy w życiu.

      Arek przedstawił tamtego jako nowego współpracownika. Nie wymienił żadnego imienia ani nazwiska, więc mówili na niego po prostu „Nowy”. Zaczął chodzić z nimi na robotę, odzywał się mało, wykonywał skrupulatnie wszystkie polecenia. Nawet najgorszą robotę.

      Prywatnie rozmawiali tyle, o ile. Gdy go o coś pytali, zasłaniał się niepamięcią. Myśleli, że pewnie nie pamięta, bo nie chce. Sami często to mieli, choćby wtedy, gdy rozmawiał z nimi dzielnicowy. Tylko Czesiek wiedział, że ta przykra przypadłość mogła być spowodowana pobiciem. Ale nikomu o tym nie powiedział. Raz, gdy znalazł się z Nowym sam na sam, próbował go podpytać. Wiedział przecież więcej od innych. Nowy nie pamiętał jednak parku, gdzie go znaleźli, ani tego, co się tam wydarzyło. Tak przynajmniej twierdził.

      – Tak, dziwny jakiś – mruknął Czesiek, po czym wstał od stołu.

      – Ale skuteczny, nie zaprzeczysz – wtrącił Patyk.

      – To prawda.

      Czesiek pozbierał szkło ze stolika i skierował kroki w stronę kuchni.

      – Przyniesiesz jeszcze butelkę? – dobiegł go głos gościa.

      – Przecież wiesz, że mamy dziś robotę – odpowiedział z przyganą.

      – Wiem, wiem. Tak tylko zapytałem.

      W tej samej chwili rozległ się krzyk z głośników. Nasi strzelili pierwszego gola.

* * *

      – A, to pan? Przestraszyłam się…

      Mężczyzna wyglądał na zakłopotanego.

      – Przepraszam. Nie miałem takiego zamiaru – rzekł cicho.

      – Niech pan wejdzie, proszę! – Maria szerzej otworzyła drzwi.

      – Trochę późno – próbował się jeszcze krygować, jednak przekroczył próg mieszkania. – Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko u pani w porządku. Zadzwoniłbym, ale nie znam numeru.

      Zamknęła drzwi, przekręciła kółko patentowego zamka. Dopiero po tym odpowiedziała:

      – Prawie już nie używam stacjonarnego telefonu. Kiedyś to był luksus, dziś tylko kłopot. Bez przerwy dzwonią z jakimiś ofertami, reklamami. A ja sama nie mam już do kogo…

      Weszli do salonu. Gość jednym spojrzeniem ogarnął pomieszczenie. Nic się nie zmieniło od chwili, gdy wyszedł stąd kilka godzin temu. Tylko na stole leżały karty.

      – Napije się pan czegoś? – zapytała Maria.

      – Naprawdę nie chciałbym przeszkadzać…

      – To żaden kłopot. I wcale nie jest jeszcze tak późno. Kiedyś dopiero o tej porze zaczynało się życie towarzyskie. To czego się pan napije? Kawy, herbaty? A może czegoś mocniejszego? Mam dobry koniaczek.

      – Wystarczy herbata.

      Usiadł w tym samym miejscu, w którym siedział wcześniej. Przyjrzał się rozłożonym kartom.

      – A wie pan, że czuję się już dobrze – zawołała z kuchni Maria. – Tam na cmentarzu to była tylko chwilowa niedyspozycja. Tyle emocji.

      Ledwo skończyła mówić, rozdzwonił się telefon. Sygnał był równie drażniący, jak bicie ściennego zegara. Aparat ustawiony był na małym stoliczku, tuż przy drzwiach salonu.

      – Na pewno znów jakaś reklama – powiedziała Maria, wycierając dłonie w ściereczkę. – Halo? Tak?

      Przez chwilę nasłuchiwała w skupieniu, marszcząc brwi, by za chwilę wysoko je unieść.

      – Nie… nie rozumiem – powiedziała.

      Chwilę trwała ze słuchawką przy uchu, po czym nagle odrzuciła ją, jakby ta zaczęła parzyć. Zbladła, zachwiała się, chwyciła futryny. Widząc to, mężczyzna zerwał się z fotela, chwycił starszą panią pod ramię dokładnie tak samo, jak nad grobem jej sąsiadki.

      – Znów się zaczyna, Boże – jęknęła.

      – To oni?

      Skinęła głową. Może jeszcze parę dni temu powtórzyłaby niemal słowo w słowo, co usłyszała w słuchawce telefonu. Oczywiście tylko to, co nadawało się do powtórzenia publicznie. Ale dzisiaj nie miała na to siły. I wcale nie czuła się lepiej, nie ma co okłamywać siebie i innych.

      – Znów pani grozili? – chciał wiedzieć.

      Potwierdziła niemo.

      – Może powinniśmy zadzwonić na policję? Namierzyliby numer.

      Tym razem zdecydowanie pokręciła głową.

      – Obawiam się, że to

Скачать книгу