Скачать книгу

to wszystko nic – dotknęła burego kartonu usianą plamkami dłonią – w porównaniu z tym, co stało się potem. Dotąd to były tylko słowa, argumenty. Cyfry oznaczające kwoty i numery paragrafów. Potem jednak, proszę pana, przyszli oni…

* * *

      Wnętrze niewielkiego sklepiku wypełniała woń wyściółki, zwierzęcych odchodów i karmy. Drugim zmysłem szczególnie narażonym w tym miejscu był słuch. Głosy kilkudziesięciu zamkniętych w klatkach ptaków słyszało się na długo przed tym, jak nacisnęło się klamkę drzwi.

      Właśnie ktoś to zrobił. Siedzący za ladą długowłosy sprzedawca podniósł wzrok znad czytanej gazety. Jednym ruchem zdjął z uszu ogromne słuchawki. Nie wyglądał na najszczęśliwszego, bo oto znów ktoś przerywał mu błogie lenistwo. Wyraz zniecierpliwienia szybko musiał jednak zastąpić uśmiech.

      – Dzień dobry. – Uniósł się z miejsca; następnych kilka sekund miało zdecydować, czy na dobre się podniesie, czy klapnie z powrotem.

      Do sklepu wszedł mężczyzna w spranej dżinsowej kurtce. Sprzedawca widział go tu po raz pierwszy. Miał pamięć do twarzy, a i pracował tu niedługo. W przyszłą środę miały minąć dwa miesiące. Wcześniej robił w sklepie z płytami, ale właściciel musiał zamknąć interes.

      – Uszanowanie – odpowiedział po dłuższej chwili przybysz.

      Nie wygląda ani na akwarystę, ani na człowieka, który lubi, gdy budzi go śpiew kanarka – pomyślał o nowym kliencie długowłosy. Swoją drogą trzeba mieć nie w porządku pod sufitem, żeby sprawić sobie takiego zasrańca, który budzi cię o piątej nad ranem i za nic ma, że to sobota czy niedziela.

      Klient podszedł do jednej ze ścian i przez dłuższą chwilę przyglądał się klatkom, w których mieszkały chomiki, myszki, świnki morskie i szynszyle. Sprzedawca dyskretnie włączył pauzę w odtwarzaczu leżącym poza zasięgiem wzroku wchodzących do sklepu, czyli pod ladą.

      – Może w czymś pomóc? – zapytał.

      – Na razie się rozglądam – odrzekł tamten półgębkiem, po czym przeszedł na drugą stronę, gdzie piętrzyły się akwaria.

      Tymczasem drzwi otworzyły się ponownie, tym razem na dłużej. Do sklepu weszła bowiem matka z dwójką dzieci. Dziewczynka wyglądała na jakieś dziesięć lat, chłopczyk – niższy od niej o głowę – mógł jeszcze chodzić do przedszkola. Malec od razu podbiegł do klatek z ptakami, wskazał palcem jedną z nich. Kobieta podeszła bliżej. Najpierw uśmiechnęła się, ale potem pokręciła głową. Niezrażony tym dzieciak próbował szukać zrozumienia u siostry, ta jednak nie odrywała wzroku od ekranu telefonu komórkowego.

      – Może w czymś pomogę? – Ekspedient, który w międzyczasie wyszedł zza kontuaru, zbliżył się do rodziny; dopiero teraz można było zobaczyć, że mimo jesiennej aury ubrany był w krótkie spodnie.

      – Szukamy papugi – oznajmiła kobieta.

      – Chodzi pani o jakiś konkretny gatunek?

      Kobieta bezradnie rozłożyła ręce.

      – Papuga Krystyna – podpowiedział jej mały.

      – Tak ma na imię, synku – sprostowała cierpliwie matka. – Nie zapytałeś kolegi, jakiego gatunku jest jego Krystyna. Wie pan – przeniosła spojrzenie na długowłosego – jak to jest z dzieciakami…

      – W sprzedaży mamy kadadu, gwarki, żako – zaczął wymieniać sprzedawca. – W przyszłym tygodniu mają przywieźć dwie pary nierozłączek i faliste.

      A jeszcze kilka tygodni temu nie miał pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje – a teraz?! Może minął się z powołaniem i zamiast na filozofię na uniwersytecie powinien był iść na biologię lub coś podobnego?

      Ale kobieta jeszcze bardziej się zakłopotała. Było jasne, że przychodząc tutaj, chciała zrobić przyjemność synowi, który najpewniej zażyczył sobie mieć papugę taką jak jego kolega.

      – Chyba jeszcze musimy się zastanowić – westchnęła, po czym złapała malca za rękę.

      – Może polecę innego ptaka? – Długowłosy wskazał ruchem głowy na klatki z kanarkami, próbując ratować sytuację. – Wczoraj przywieźli.

      – Ja chcę papużkę Krystynę! – wykrzyczał malec, a na jego policzkach pojawiły się łzy.

      I aby pokazać, że nie żartuje, tupnął ze złością nogą. Był to obrazek, jakich wiele widzi się co dzień w centrach handlowych. Hałas spowodował, że uwięzione ptaki podniosły wrzask.

      Kobieta przepraszająco spojrzała na sprzedawcę, po czym pchnęła syna w kierunku drzwi, które chwilę wcześniej otworzyła jej córka. Obyło się bez ataku histerii, rzucania się na podłogę. Chwilę potem w sklepie zostali tylko sprzedawca i mężczyzna w dżinsowej kurtce. Długowłosy zdążył już o nim zapomnieć. Zatęsknił za muzyką, która czekała pod sklepową ladą. Marzył o chwili, gdy zamknie tę cholerną budę.

      Klient uśmiechnął się. Brakowało mu dwóch przednich zębów.

      – Ma pan więcej tych klatek? – Wskazał na plastikowy pojemnik z uchwytem i drzwiczkami, służący do transportu małych zwierząt.

      – Na zapleczu powinny być. Ile pan potrzebuje?

      – A z pięć, sześć – rzekł szczerbaty z dziwną obojętnością. – Ile pan masz.

      – A da pan radę wszystko zabrać?

      – Spokojna głowa. Zaraz tu będzie mój kolega. To co? Idziem na zaplecze?

      Sprzedawca zawahał się. Nie mógł przecież zostawić interesu bez dozoru. A może to jakaś podpucha, a ten facet chce go stąd wyciągnąć? Po chwili jednak obaj zniknęli na zapleczu sklepu.

* * *

      Siedział na ławce jakieś pięćdziesiąt metrów od wejścia do pasażu handlowego i patrzył na kobietę z dwójką dzieci. Chłopiec, który był mniejszy, płakał. Chyba, bo z tej odległości trudno było to ocenić. Dziewczynka coś mówiła matce.

      Ulicą przejechał tramwaj. Gdy ponownie odsłonił widok, matki z dziećmi już nie było.

      – Hej! – siedzący na ławce usłyszał krzyk, a po chwili gwizd.

      To Patyk. Stał przed wejściem do pasażu. Trzymał w rękach jakąś skrzynkę. Przywoływał go ruchami głowy.

      Wstał z ławki i obciągnął spodnie, których nogawki przykleiły się do skóry. Wciąż się pocił, co było dziwne, bo temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni.

      – Już idę, idę – mruknął w odpowiedzi na kolejny gwizd.

      Przeczekał, aż przejadą dwa samochody, po czym przeskoczył jezdnię.

      – Ruchy, Nowy! – fuknął gniewnie Patyk. – Nie płaci ci się za siedzenie.

      – Dobrze już, dobrze. Jestem.

      – Trzymaj. – Wcisnął mu do rąk pudło.

      – Co to jest?

      – Zobaczysz – wyjaśnił zdawkowo tamten, po czym na powrót zniknął za drzwiami.

      Mężczyzna ostrożnie postawił pudło na ziemi. Znów bolała go głowa. Zaczęło się, jak siedział u tej starej kobiety, która częstowała go szarlotką i herbatą. Pewnie łeb rozbolał go od tego, co mówiła. I nie mogła przestać! Poprosił o tabletkę, oczywiście zaraz mu ją podała.

      – Chyba domyślam się, do czego te skrzynki – mruknął sam do siebie.

      Pięć minut później siedzieli w starym

Скачать книгу