ТОП просматриваемых книг сайта:
Przygody Sindbada żeglarza. Bolesław Leśmian
Читать онлайн.Название Przygody Sindbada żeglarza
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Bolesław Leśmian
Жанр Мифы. Легенды. Эпос
Издательство Public Domain
– Nie masz słuszności, mój stary i wierny marynarzu. Młodzieniec ten nie jest ani złym człowiekiem, ani przebiegłym czarnoksiężnikiem na usługach Diabła Morskiego. Otrzymał ów list przypadkowo, a ponieważ list był do niego adresowany, więc odebrał go i zachował przy sobie, nie domyślając się nawet niebezpiecznych wpływów tego listu. Wyraz twarzy tego młodzieńca, jego zachowanie się, dźwięk głosu, a przede wszystkim szczerość i prostota aż nadto świadczą o jego szlachetności. Nie tylko nie wrzucę go do morza, lecz zabraniam całej załodze urażać go lub czynić mu cokolwiek złego.
Odpowiedź kapitana przywróciła mi spokój. Odetchnąłem swobodniej. Byłem uradowany. Przeklinałem w duchu Diabła Morskiego, który przysyłką6 tego listu naraził mnie na samym wstępie podróży na nieprzychylność marynarzy i na możliwość utonięcia w głębinie morskiej z ich porady i z ich zlecenia. Gdyby nie rozum i dobroć kapitana, wrzucono by mnie niechybnie do morza. Miał słuszność stary marynarz, że za przyczyną listu diabelskiego czyhają na mnie niebezpieczeństwa i przygody.
Uspokojony odpowiedzią kapitana, usunąłem się znów na koniec okrętu i spojrzałem na morze. Cisza Morska wzrastała, olbrzymiała, napełniając powietrze coraz większa martwotą. Okręt płynął jeszcze, ale coraz zwalniał biegu.
Nagle usłyszałem gromadny i radosny krzyk marynarzy:
– Wyspa! Wyspa!
Spojrzałem przed siebie i rzeczywiście zobaczyłem w pobliżu zieleniejącą na powierzchni morza małą wysepkę.
Okręt, ostatnim wysiłkiem żagli pchnięty, zbliżył się do wysepki i zatrzymał się nagle bez ruchu. Nie było nadziei na to, aby popłynął dalej. Cisza Morska znieruchomiła7 go zupełnie.
Musieliśmy więc stać w miejscu i czekać, aż wiatr jakikolwiek nadejdzie.
Część załogi, znudzona bezczynnym wyczekiwaniem wiatru na pokładzie, postanowiła przedostać się na wyspę, aby tam spędzić czas wyczekiwania.
Kilkunastu marynarzy wysiadło natychmiast i zaroiło się na wyspie. Wysiadłem i ja za ich przykładem, aby zwiedzić wyspę. Po raz pierwszy bowiem w życiu widziałem wyspę na morzu.
Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i sprężystością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w nim nieustannie pulsuje. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem równomierne odgłosy czy też pukania, podobne do bicia serca.
Ponieważ marynarze trzymali się z dala ode mnie, więc samotny błądziłem po wyspie. Zaszedłem na sam jej koniec i stanąłem na brzegu. Wyspa była pokryta dziwacznymi wodorostami i krzewami. Niektóre krzewy były tak gęste i wysokie, że z łatwością mogłem się w nich ukryć. Marynarze zaopatrzyli się w chrust, w pale, a nawet belki, których pod dostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawo-złotym płomieniem, w którym się kędzierzawiły ruchliwe kłęby burego dymu. Ponieważ nie miałem drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z kieszeni nóż podróżny i z lekka zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać dziwny grunt wyspy.
Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa.
Zdziwiło mnie to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne niektóre wyspy posiadają grunt krwisty.
Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chrust i drzewo rozżarzyły się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską przejęte i stężałe powietrze.
Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego żarem i płomieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie, jakby go żywcem smażono lub pieczono.
I rzeczywiście, zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił naraz powietrze.
Po chwili zauważyłem, że pod wpływem żarów ogniska, cała wyspa zaczyna kurczyć się, poruszać i chwiać się w swoich posadach.
Przyłożyłem znów ucho do ziemi i dosłyszałem szybsze i gwałtowniejsze uderzenia zagadkowego serca, podobne tym razem do niespokojnych uderzeń młota o kielnię.
Grunt zakołysał się pode mną i usłyszałem nagle głos kapitana, stojącego na przodzie okrętu:
– Co tchu opuścić wyspę! To nie wyspa, lecz grzbiet wieloryba! Cielsko jego pogrąża się w morzu! Utoniecie wszyscy!
Na ten okrzyk kapitana, marynarze w okamgnieniu przedostali się z domniemanej wyspy na okręt. Nagły i niespodziany wicher powiał od północy. Żagle się wzdęły i okręt począł szybko odpływać.
Ponieważ byłem na samym końcu olbrzymiego cielska, pokrytego wodorostami, więc nie zdążyłem wraz z tłumem marynarzy dobiec do okrętu. Kilka razy krzyknąłem, wołając o pomoc, ale nikt mnie nie słyszał. Może wicher zagłuszył dźwięki mego głosu, a może marynarze chcieli się mnie pozbyć i udawali, że wołań moich nie słyszą.
Kapitana zaś nie było już na pokładzie. Zszedł zapewne do kajuty8. Okręt odpływał tak szybko, że po chwili widniał moim oczom jako łódź drobna, mnóstwem żagli białych nadmiernie oskrzydlona. Zostałem sam na rozedrganym i kołyszącym się cielsku wieloryba.
Znikąd ratunku, znikąd pomocy!
Ognisko wciąż się jeszcze żarzyło i powiewało coraz to innym jęzorem błękitnawo-złotego płomienia.
Byłem na tyle przytomny, że podbiegłem do ogniska, aby zadeptać i zagasić jego żary, które parzyły boleśnie drgające cielsko wieloryba, zmuszając go do zanurzenia się w bezdeni9 morskiej wraz ze mną, jedynym mieszkańcem tej potwornej wyspy!
Było już wszakże za późno! Wieloryb zaczął się pogrążać w morzu. Pogrążał się powoli. Pierwsza fala wpadła na jego grzbiet i zagasiła ognisko.
Zbolałe i sparzone cielsko wieloryba odetchnęło z rozkoszą pod moimi stopami, czując ochłodę w miejscu, gdzie przed chwilą żarzyło się okrutne i nieznośne ognisko.
Wieloryb wciąż się pogrążał. Woda dochodziła mi do kostek, a potem kolejno sięgnęła pasa i ramion… Już tylko głowa sterczała mi nad powierzchnią morza. Zrozumiałem, że za chwilę czeka mnie śmierć w głębinie morskiej. Straciłem przytomność, ale wnet ją odzyskałem.
Błyskawicznie przemknęła mi przez głowę, sterczącą jeszcze ponad wodą, myśl pochwycenia dłonią jednej z belek, zostawionych przez marynarzy na grzbiecie wieloryba.
Belki te pływały bezładnie, unosząc się na wezbranych falach i uderzając się nawzajem o siebie.
Obojgiem dłoni uczepiłem się kurczowo największej belki – i w tej chwili uczułem, że cielsko wieloryba usunęło mi się spod nóg i pogrążyło się w głębinie morza.
Zawisnąłem nad otchłanią wodną, ściskając rękami belkę, która mnie trzymała na powierzchni, ratując od zatonięcia.
Coraz większy i potężniejszy wicher dął od północy, miotając mną po morzu, jak źdźbłem lichej słomy. Uderzał we mnie raz po razie i wyszarpywał mi z dłoni belkę. Trzymałem ją wszakże tak mocno, że najsroższa burza nie potrafiłaby z rąk mi jej wytrącić.
Wicher gnał mnie w stronę południa. Fale to wznosiły się ku górze, to opadały pode mną. Wznosiłem się i opadałem wraz z falami. Płynąłem za wichrem, nie wiedząc, dokąd mnie niesie.
Płynąłem tak dzień cały, żadnych brzegów, żadnych lądów nie widząc przed sobą. Nic – tylko morze i morze, bez końca, bez
6
7
8
9