ТОП просматриваемых книг сайта:
Sprawiedliwie. Reymont Władysław Stanisław
Читать онлайн.Название Sprawiedliwie
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Reymont Władysław Stanisław
Жанр Повести
Издательство Public Domain
Nie mówiły już, dziecko płakało coraz ciszej.
Za oknami po grudzie dudniło kilka wozów i ludzkie głosy brzmiały na mrozie.
– Powiedają we wsi, że za wodą siedzą dwie złodziejki! Ale niech im tego Pan Jezus nie pamięta – szepnęła łzawo Winciorkowa.
Tekla, która wyszła na chwilę, powróciła z dzieckiem, usiadła przy kominie, wsadziła mu w usta chudą, obwiśniętą pierś i rzekła:
– Po połowie jest ino sprawiedliwo… bo przecie wasz Jasiek nie kradł…
– A na trzy roki wsadziły go do kreminału… – szepnęła cicho.
– Bo sprawiedliwości na świecie nie ma, nie było i nie będzie!
– Przyjdzie Pan Jezus, przyjdzie, a uczyni wszystkim sprawiedliwo106…
– Hale! Czekaj tatka latka, jak kobyłkę wilcy zjedzą…
– Nie gadajcie tak… to grzech… Pana Jezusowa sprawiedliwość, to nie ludzka…
Siadły do śniadania w milczeniu, ogień przygasł nie podsycany, bo już świt rozsinił szyby i wlewał się do izby różowym brzaskiem.
A potem Winciorkowa zabrała się do roboty i wolno, automatycznie tkała na warsztacie jaskrawy wełniak.
Słońce podniosło czerwoną głowę zza lasów i pokryło oszroniałą ziemię i drzewa takimi blaskami skrzeń, że oczy bolały patrzeć.
Winciorkowa pochyliła głowę, przymrużała oczy od światła, ale nie przestawała robić; różowy blask poranku pokrył jej chudą twarz, pełną śladów cierpień; siwe kosmyki włosów wymykały się spod czerwonej chustki, którą miała nad żółtym, pomarszczonym czołem. Wpadnięte, sinawe usta poruszały się nerwowo, w takt każdego ruchu ręki pociągającej za płochę107. Czółenko108, wciąż zmieniane, bo tkała różnymi kolorami, ze świstem przewijało się wskroś gąszczu szarych, lnianych nici wątku. Pochylała się automatycznie, warsztat sucho klekotał, pracowała zawzięcie, czasami tylko przystawała na chwilę, opierała głowę na ramię warsztatu i nadsłuchiwała odgłosów z alkierza lub medytowała gorzko.
– Miły Jezu! Panienko Przenajświętsza! Trzydzieści roków było tak samo! tak samo! – przypominała sobie gorzkością nieopowiedzianą i choć jej ręce zajęte były robotą, oczyma zaglądała w przeszłość dawną, tak bolesną, że dusza się jej kurczyła i oczy zachodziły mgłą łez. Trzydzieści roków temu chłop jej z młodszym dziedzicem poszedł w las109!… Poszedł, bo strzelec był dobry jako i Jasiek… Zatrzęsła się na to wspomnienie wyjścia, a te przypomnienia niepokojów, szukania go po lasach… trwóg niepowiedzianych… tak żywo wstały w jej duszy, że oparła głowę o płochę i zapatrzyła się bezmyślnie przez okno; oczy jej leciały od wzgórz pokrytych lasami, po runiach110 osrebrzonych szronem zbóż, po zamarzniętych kałużach, po tym całym świecie różowym od słońca, jasnym i cichym… I tak dobrze pamiętała przeszłość, tak pamiętała… Drgnęła nagle, trzask jakichś wystrzałów zbudził się w jej duszy! Tak samo było to na wiosnę, tak samo roztopy we dnie, a przymrozki w nocy. W taki sam poranek przynieśli go jej prawie nieżywego… Pamięta jeszcze te pokrwawione jego szmaty!… W tym samym alkierzu chowała go i broniła przed śmiercią… i obroniła… I na co! O Jezu, o Jezu mój słodki!… łzy pociekły po tej twarzy… Pognali go w tyli świat, że go już nigdy nie widziała… I zmarł potem, i pochowali go – pewnie nie na poświęconej ziemi!… Taki ból ją zaszarpał, że splotła ręce i zapłakane oczy podniosła do świętych obrazów, i modliła się gorąco, błagalnie… ale uczucia i świadomość tak się jej splątały, że zaczęła modlić się za męża, a modliła się o zdrowie dla syna…. Poszła potem do komory, zajrzeć do niego.
Na tapczanie okrytym poduszkami i pierzyną leżał Jasiek.
Przez maleńką szybkę padało nieco światła do wnętrza i mrocznym blaskiem pokrywało twarz chorego. A Jasiek był śmiertelnie chory. Ucieczka, rana, przeziębienie, strach, wszystko to zwaliło go z nóg zupełnie, że ledwie zipał. Matka nie traciła nadziei. Leczyła go, jak mogła i umiała, broniła go od śmierci miłością i rozpaczą, a że przy tym to leczenie i pobyt jego trzeba było ukrywać, więc się zacięła w sobie, wzmagała w siły, ale broniła; walczyła z chorobą, ze wsią, tak zwykle ciekawą, ze strachem wiszącym wciąż nad nimi… Wzięli już jej męża i tyle dobra, i tyle łez, że tego jedynaka kochanego nie odda… choćby własnym życiem zapłacić przyszło… nie odda…
– Jasiek! synu! – szeptała cicho, pochylając się nad nim.
Jasiek otworzył nieprzytomne oczy, coś jak uśmiech pełen słodyczy przemknął się po spalonych gorączką ustach i znów zapadł w senność.
Poobtykała go pierzyną, ułożyła mu wygodniej nieprzytomną głowę i zasłoniwszy szybkę, ażeby go światło nie drażniło, powróciła do roboty.
Ale nie mogła robić, drżały jej ręce i psuło się jej wszystko, to znów brakowało kolorowej wełny w czółenkach, więc zaczęła chodzić koło gospodarstwa i obrządzać. Niewiele tego było: sześć morgów111 pola, stodółka, obórka, chlewik sklecony z desek, dwie krowy, maciora z prosiętami wczesnymi, kilka gęsi, które się już nieść zaczynały, kilkanaście kur i kaczek – to całe bogactwo. Ale wszędzie panował wzorowy porządek, znać było pracę i starania ciągłe.
Winciorkowa właśnie karmiła gęsi przed progiem, gdy na mostku zadudniały kroki, podniosła oczy i przez nagie drzewa rosnące przed domem zobaczyła kobietę, prędko idącą ku niej.
– Winciorkowo! – wołała tamta jeszcze z daleka przez kamienny płot – Winciorkowo, a bieżcie112 no duchem113 do Sułków, bo Magda leda chwila zlegnie… Już od świtu krzyczy ano, nie dadzą se rady bez was… – zawróciła i zniknęła w opłotkach wsi.
A stara, która była i trochę znająca się na chorobach, i babką, i wszystkim po trochu, wróciła śpiesznie do izby, zajrzała do Jaśka, postawiła przy nim na ławce napój jakiś, ogarnęła się i pobiegła na wieś. Nierada temu była, bo musiała chłopaka zostawić bez żadnej opieki, ale lecieć trza było. Któż ano114 pomoże kobiecie? Dochtory? A juści; sprzedaj krowę chociażby, a i to może mało… A potem… dowie się co na wsi… czy czasem już nie mówią czego o Jaśku… przepyta się coś niecoś…
Przyśpieszyła kroku i przesuwała się prędko wzdłuż kamiennych płotów, obrośniętych krzakami ligustrów115, których gałęzie długie niby baty zwieszały się do ziemi i miejscami leżały na ścieżce, wdeptane w skrzepłe błoto.
Wieś rozłożyła się po obu stronach drogi, pod strażą olbrzymich topoli, które stały wielką, pochyloną nieco na zachód aleją. Chałupy niskie, o słomianych i o zielonych strzechach, stały gęsto w głębi wąskich ogrodów, poprzedzielane wjazdami. Prawie wszystkie miały bramy wjazdowe na podwórza, na sposób staroświecki, tj. z daszkami, pod którymi
105
106
107
108
109
110
111
112
113
114
115