ТОП просматриваемых книг сайта:
Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław Stanisław
Читать онлайн.Название Chłopi, Część trzecia – Wiosna
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Reymont Władysław Stanisław
Жанр Повести
Издательство Public Domain
Dopiero kiej sygnaturka jęła pojękiwająco przedzwaniać, zaczerwieniły się gdzieniegdzie przyodziewy kobiet, przebierających się suchszymi miejscami do kościoła.
Hanka przyśpieszała, rachując, że może się z Jambrożym spotka już na skręcie przed kościołem, ale nie wyszedł jeszcze, jeno jak co dnia o tej porze kręcił się przed stawem ślepy koń księdzowy ciągając na płozach beczkę, przystawał wciąż i utykał na wybojach, jeno węchem zmierzając ku wodzie, bo parob był właśnie przykucnął od pluchy w opłotkach i kurzył papierosa.
I wraz też przed plebanię zajeżdżała bryczka w spaśne kasztanki, z której wysiadał tłusty i czerwony ksiądz z Łaznowa.
– Spowiedzi słuchał będzie, a to i dobrodzieja ze Słupi jeno co patrzeć.
Pomyślała obzierając się na próżno za Jambrożym, że wnet ruszyła pobok kościoła, drogą barzej jeszcze błotną, bo obsadzoną rzędami wielgachnych topoli, ale tak potopionych w szarudze, że jakby za szybą zapoconą majaczyły ruchającymi się cieniami; minęła karczmę i wzięła się na prawo roztapianą, polną dróżką.
Miarkowała, iż zdąży jeszcze odwiedzić ojca i z siostrą pogwarzy, z którą się już była całkiem pojednała od czasu przeprowadzki do Boryny.
Siedzieli wszyscy w chałupie.
– Bo to Józka pytlowała wczoraj, że ociec słabują – zaczęła wstępnie.
– I… by nie pomagał, to się wyleguje pod kożuchem i stęka, i chorobą się wymawia – odparła chmurnie Weronka.
– Ziąb tu u ciebie, że jaże po łystach liże.
Wzdrygnęła się, bo jakoż chałupa przeciekała kiej przetak i maziste błocko pokrywało podłogę.
– A bo to jest czym palić! Któż to przyniesie suszu? Mam to siły bieżyć do lasu tyli świat i dygować na plecach, kiej tyle inszej roboty, że nie wiada, za co pierwej ręce zaczepić! Uradzę to sama wszystkiemu! Westchnęły obie na swoje sieroctwo i opuszczenie.
– Kiej Stacho był, to się zdało, że nic w chałupie nie stoi, a skoro go brakło, to widno dopiero, co chłop znaczy. Nie jedziesz do miasta?
– Juści, że chciałabym najprędzej, ale Rocho się dowiedział, co dopiero we święta będą do nich puszczali, to w niedzielę się zbierę i powiezę chudziakowi niecoś święconego.
– Poniesłabym i ja mojemu niejedno, ale cóż mogę? tę skibkę chleba?
– Nie frasuj się, narządzę więcej, by la obu starczyło, i razem powieziemy.
– Bóg ci zapłać za dobrość, w porę to choćby odrobkiem odpłacę.
– Ze szczerego serca dawam, nie za odrobek. Kumałam ci się niezgorzej z biedą i wiem, jak ta suka gryzie, pamiętam… – szepnęła żałośnie.
– Człowiek całe życie przyjacielstwo z nią trzyma, że chyba do grobu przed nią uciecze. Miałam niecoś zapasnego grosza; myślałam: na zwiesnę kupię jakiego prosiaka, podkarmię i na kopania przyrosłoby kilka złotych. Stachowim dać musiała kilkanaście złotych, tu grosz, tam dwa, i kiej ta woda wyciekło wszystko, a nowego się nie złoży. Tyleśmy się dorobili, że z gromadą trzymał!…
– Nie powiadaj bele czego, po dobrej woli poszedł z drugiemi swojego się dobijać, i wy tam jaką morgę lasu mieć będziecie…
– Będzie!… nim słońce wzejdzie, oczy rosa wyje: któren pieniądz ma, temu duda gra, a ty, biedaku, handluj głodem i ciesz się, że jeść kiedyś będziesz!…
– Braknie ci to czego? – spytała nieśmiało.
– A cóż to mam? Tyle co Żyd albo młynarz na borg dadzą! – zawołała rozwodząc ręce z rozpaczą.
– Nie poredzę ci, żebym i z duszy chciała: nie na swoim jestem i sama oganiać się muszę kiej od psów i pilnować, by mnie nie wyciepnęli z chałupy… że już nieraz i rozum odchodzi z turbacji!
Wspomniała się jej noc dzisiejsza.
– Za to Jagusię o nic głowa nie zaboli: nie taka głupia, używa se do woli…
– Jakże?
Podniosła się niespokojnymi oczyma ogarniając siostrę.
– Nic wielkiego, jeno to, że się nażyje dobrego po grdykę; stroi się, po kumach spaceruje i święto se robi co dnia. Wczoraj na ten przykład widzieli ją z wójtem w karczmie, w alkierzu siedzieli, a Żyd ledwie nadążył donosić półkwaterki… Nie taka głupia, bych starego żałowała… – dorzuciła przekąśliwie.
– Wszystko swój koniec ma! – szepnęła ponuro Hanka naciągając zapaskę na głowę.
– Ale co się naużywa, tego jej nikto nie odbierze, mądra jucha…
– Łacno o rozum temu, któren się na nic nie ogląda! Hale, wieprzka dzisiaj szlachtujemy, zajrzyj na odwieczerzu, pomożesz… – przerwała te gorzkie wywody Hanka i wyszła.
Zajrzała do ojca na drugą stronę, do dawnej swojej izby, stary ledwie był widny w barłogu, jeno postękiwał z cicha.
– Ociec, co to wama jest?
Przykucnęła przy nim.
– Nic, córuchno, nic, tyle że me frybra trzęsie i w dołku okrutnie ściska…
– A bo tu ziąb i wilgoć kiej na dworze. Wstańcie i przyjdźcie do nas, dzieci przypilnujecie, bo wieprzka bijemy. Jeść się wama nie chce?
– Jeść!… juści ździebko… bo to zapomniały mi wczoraj dać… jakże… i sami jeno ziemniaki ze solą… a to Stacho w kryminale… Przyjdę, Hanuś, przyjdę… – pojękiwał radośnie gramoląc się z barłogu.
Hanka zaś, pełna myśleń o Jagnie, które ją bodły kiej te noże ostre, poleciała śpiesznie do karczmy czynić zakupy.
Juści, że już teraz Żyd nie żądał z góry pieniędzy, a jeno skwapliwie odważał i odmierzał, czego zechciała, jeszczech podsuwając pod oczy coraz to nowe la zachęty.
– Niech Jankiel daje, co mówię!… nie dzieckom, wiem, po co przyszłam i czego mi potrza! – zgromiła go wyniośle, nie wdając się w rozmowę.
Żyd się jeno uśmiechał, bo i tak nabrała za kilkanaście złotych, jako że gorzałki wzięła więcej, aby już i na święta starczyło, a przy tym chleba pytlowego, parę rządków bułek, śledzi coś z mendel, a nawet w końcu dobrała małą buteleczkę araku, że ledwie mogła udźwignąć tobół.
– Jagna może używać, a ja to pies? haruję przeciek kiej wół!
Myślała tak wracając do domu, ale żal się jej zrobiło wydatku zbędnego, iż gdyby nie wstyd, byłaby arak odniesła Żydowi.
W chałupie już zastała niemały rwetes przygotowań. Jambroży nagrzewał się przed kominem wiodąc swoim zwyczajem przekpinki z Jagustynką, tęgo zajętą wyparzaniem statków, aż para zapełniła całą izbę.
– Czekałem na was, bych przedzwonić pałą po łbie świntuchowi!
– Żeście to pośpieszyli tak