Скачать книгу

każden umie trajkotać tak cięgiem jak ty. Doiła to już krowę?

      – Zabrała szkopek, to pewnie poszła do obory.

      – Hale, Józia, trza dla siwuli makuchu ugotować.

      – Już siarę odpuszcza, próbowałam dzisiaj.

      – Odpuszcza, to leda dzień się ocieli…

      – Ciołka będzie miała! – rzekł Witek podnosząc się od jadła.

      – Głupi! – szepnął pogardliwie Pietrek popuszczając ździebko obertelek, że to był niezgorzej podjadł, i zapaliwszy od głowni papierosa wyszedł razem z chłopakiem.

      Kobiety w milczeniu wzięły się do roboty. Józka zmywała naczynia, a Hanka słała łóżka.

      – Pójdziecie do kościoła z palmami?

      – Idź z Witkiem, Pietrek też może, niech jeno konie obrządzi; ja ostanę, przypilnuję ojca i może Rocho wróci akuratnie i co nowego przyniesie od Antka…

      – Nie powiedzieć to Jagustynce, żeby jutro przyszła do ziemniaków? co?

      – Juści, same nie wydołamy, a na gwałt trza je przebierać.

      – A i gnój już by rozrzucać!

      – Pietrek jutro na południe ma skończyć wywózkę, to od obiadu weźmie się z Witkiem do rozrzucania; co czasu zbędzie, to i ty pomożesz…

      Wrzask gęsi podniósł się przed oknami, wpadł zadyszany Witek.

      – Że to nawet gęsiorom spokoju nie dajesz!

      – Szczypać me chciały, tom się ino obraniał!

      Rzucił na skrzynię cały pęk wilgotnych jeszcze od rosy złotakowych rózeg osypanych baźkami, Józka jęła je układać zwięzując czerwoną wełną.

      – Bociek to kujnął cię w czoło? – spytała go po cichu.

      – Juści, że nie kto drugi, nie wydaj me ino… – Obejrzał się na gospodynię, wybierającą ze skrzyni świąteczne szmaty. – A to ci powiem, jak było… Wypatrzyłem, że na noc przed gankiem ostaje… podkradłem się późną nocą, kiej już wszyscy na plebanii spali… i jużem go brał… a choć me kujnął… byłbym spencerkiem go okręcił i wyniósł… kiej psy me zwietrzyły… znają me przeciech, a tak docierały zapowietrzone, że musiałem uciekać, jeszcze mi nogawice ozdarły… ale nie daruję…

      – A jak się ksiądz dowie, żeś mu wziął boćka?

      – A kto mu to powie?… A odbierę mu, bo mój.

      – A kaj go schowasz, by ci nie odebrali?

      – Już ja taki schowek umyśliłem, że i strażniki nie zwąchają… A potem, kiej przepomną, sprowadzę go do chałupy i powiem, com se nowego znęcił i obłaskawił – rozpozna to kto, Józia? Ino me nie wydaj, to ci jakich ptaszków przyniosę albo i młodego zajączka.

      – Chłopak to jestem, bym się ptaszkami bawiła? Głupi, przebierz się zaraz, to razem pójdziem do kościoła.

      – Józia, dasz mi ponieść palmę? co?

      – Zachciało mu się!… dyć ino kobiety mogą nieść do poświęcania!

      – Przed kościołem ci oddam, ino przez wieś…

      Prosił tak gorąco, aż przyobiecała, zwracając się prędko do wchodzącej właśnie Nastki Gołębianki, już wyszykowanej do kościoła i z palmami w ręku.

      – Nie miałaś czego o Mateuszu? – zagadnęła Hanka po przywitaniu.

      – Tyle jeno, co wójt wczoraj przywiózł: jako zdrowszy.

      – Wójt akuratnie tyle wie co nic albo i wymyśli, czego nie było.

      – To samo pono i dobrodziejowi mówił.

      – A o Antku to i słowa rzec nie umiał.

      – Pono Mateusz siedzi z drugimi, Antek zaś osobno.

      – I… tak jeno szczeka, żeby się miał z czym do chałup zamawiać…

      – Był to z tym i u was!

      – Co dnia zachodzi, ale do Jagusi; ma z nią jakieś sprawy, to się schodzą i przed ludźmi uredzają w opłotkach.

      Powiedziała ciszej, z naciskiem, wyglądając oknem, bo w sam raz Jagna schodziła z ganku, wystrojona sielnie, z książką w ręku i z palmami. Długo patrzała za nią.

      – Spóźnita się, dzieuchy, ludzie już całą drogą walą.

      – Nie przedzwaniali jeszcze.

      Ale wraz i dzwony się ozwały hukliwie nawołując w dom Pański i bimbały wolno, długo i rozgłośnie.

      Że w jaki pacierz, a wszyscy poszli z chałupy do kościoła.

      Hanka ostała sama, nastawiła obiad, przyogarnęła się nieco i zabrawszy dzieci siadła z nimi na ganku, by je wyczesać i przeiskać, że to w tygodniu nie starczyło nigdy czasu.

      Słońce podniesło się już dość wysoko i ludzie zewsząd zbierali się do kościoła, co trocha wysypując się z opłotków, że po drogach niby te maki czerwieniały się kobiece przyodziewy i brzmiały pogwary z krzykami dzieci, zabawiających się ciskaniem kamieni po wodzie i za ptakami; niekiedy wozy turkotały, pełne ludzi z drugiej wsi, to chłopy jakieś, snadź obce, przechodziły pochwalając Boga, aż z wolna wszyscy przeszli i opustoszałe drogi pomilkły.

      Hanka wyiskawszy dzieci do czysta zaprowadziła je na słomę przed doły, by się same zabawiały, zajrzała do parkocących garnków i wróciła na dawne miejsce modląc się półgłosem na koronce, że to na książce nie umiała.

      Dzień już się podnosił ku południowi, cichość zgoła świąteczna ogarniała wieś, że nikaj głosów żadnych nie było, tyle jeno, co te wróble ćwierkania i świegoty jaskółek lepiących gniazda pod okapami. Czas był ciepły, pierwsza wiosna ledwie co trąciła ziemię i tknęła drzew; niebo wisiało młode, przemodrzone i dziwnie łyskliwe; sady stały bez ruchu, ku słońcu podając gałęzie, nabite spęczniałymi pąkami, zaś olchy, staw brzeżące, niby w cichuśkim dychaniu poruchiwały żółtymi baziami, a pędy topól rdzawe, lepkie i pachnące, a jakoby miodem ciekące, otwierały się na światło niby te dzioby pisklęce…

      Pod chałupami dogrzewało galanto, że już muchy wyłaziły na ogrzane ściany, a czasem i pszczoła się pokazywała, z brzękiem padając na stokrotki, patrzące spod płotów, albo się pilnie nosiła po krzach, co niby zielone płomienie buchały młodymi listkami.

      Ale z pól i od borów zawiewał jeszcze ostry, wilgotny wiatr.

      Msza już musiała być w połowie, bo w cichym i jakoby wrzącym wiosną powietrzu prężyły się głosy śpiewów dalekich, organowe grania i czasem jako ten deszcz rzęsisty rozsypywały się w mdlejące dźwięki dzwonków.

      Czas snuł się wolno i cicho, bo kiej słońce stanęło najwyżej, to nawet ptaki zamilkły, jeno że wrony, czające się złodziejsko za gąsiętami, przewijały się nisko nad stawem, krzyk niecąc gąsiorów; bociek też raz jeden zaklekotał gdziesik i przeleciał blisko, że ino jego cień wielgachny poniósł się po ziemi.

      Hanka modliła się żarliwie, bacząc na dzieci, a i do starego zaglądając niekiedy.

      Ale cóż, leżał jak zawżdy, bez ruchu i przed się zapatrzony.

      Domierał se tak z wolna, dochodził swojego czasu po ździebku z dnia na dzień, jako to zboże kłosne w słońcu pod ostry sierp dojrzewające… Nie rozpoznawał nikogo, bo nawet wtedy, kiej Jagny wołał i za ręce ją brał, w inszą stronę patrzał; Hance się jeno wydawało, co na jej głos poruchuje wargami, a oczy mu chodzą, jakby

Скачать книгу