Скачать книгу

pisnąć komukolwiek, żeście je nam sprzedali! Złamanego szeląga nie dałbym wam już nigdy zarobić!

      – Co bym miał gadać, pojem se ano i spać legnę, bo od rana w gębie nic nie miałem.

      – Pamiętajcież!

      Zbiegli chłopcy trzydzieści kroków nad sam brzeg rzeki, wypłukali kosz skrzętnie, przesypali doń ryby, kobiałkę Szymona wrzucili do jego łodzi, a sami zasiedli do pracy i zapuścili wędki.

      – Panie ochmistrzu… tędy, tędy, prosto nad rzekę – szeptał bakałarz – przeczucie mi mówi, że ich tu gdzieś znajdziemy. Pewnikiem polecieli wykąpać się, bo to i ręce, i twarze muszą mieć uwalane jak nieboskie stworzenia.

      – Pst… widzisz ich waszmość?

      – Toli siedzą z wędkami, jak niewiniątka…

      – Ha! Tuście mi, niewstydniki! Ciężki sąd i kara was nie minie!

      – Ach, najdroższy panie bakałarzu! Wżdy nigdy nie jesteście srogim dla nas!

      – Miłościwy panie ochmistrzu! My się jutro wszystkiego wyuczymy expedite89

      – Tak nas coś kusiło dzisiaj na rybki…

      – No, no, bardzo proszę, przez krotofil90… nie pomnażajcie swojej winy!

      – Niechże nas Bóg broni przed takowym pomnażaniem! Wżdy błagamy o przebaczenie po stokroć, żeśmy lekcję łaciny opuścili, ale na cześć naszą przyrzekamy powetować to jutro w dwójnasób.

      – Milczeć! Hhhrrrum… o pieska donny Papacody chodzi, niecnoty jedne!

      – A to łotr bezecny… – oburzył się Krystek – kogóż znowu pokąsał?

      – Dość już wykrętów… nie na gadanie do was przyszedłem; marsz na górę! Król jegomość wie o wszystkim i będzie was sądził.

      – Co? Za parę werbów91?

      – Za jedną lekcję? Sam król?

      – Milczeć! Marsz na górę, powiadam.

      – Ale idziemy, idziemy, ino kosz z rybami trza zabrać.

      – Z jakimi rybami?

      – A o… tyle ślicznych karpi, karasi, nawet dwie szczuki…

      – Od samego obiadu człek siedzi, pełen kosz nałowiliśmy.

      – Wżdy ich nie wrzucimy na powrót do wody – burknął zuchwale Boner.

      – Wasza miłość pozwoli odnieść to do marszałkowskiej kuchni.

      – Chcieliśmy się Serczykowej podchlebić; pięknieśmy wyszli!

      – Za taką błahostkę do samego króla!

      – Gdyby wasza miłość nie był tak zagniewanym, przysiągłbym, że sobie ino dworuje92.

      – Niechże pan ochmistrz ulituje się ten ostatni raz, każe nam wlepić po dziesięć batów na kobiercu, pocałujemy go w rękę i sza!

      – Jak Boga kocham, nijakiej uciechy biedny paź zażyć nie może!

      Malcy paplali bez wytchnienia, jak najęci, a biedny Strasz i mistrz Ambroży stali zmieszani, zupełnie zbici z tropu i poglądali na siebie, ruszając ramionami.

      – Alibi… – westchnął ochmistrz.

      – Alibi… – westchnął bakałarz.

      – Słyszałeś, co mówili? – w samo ucho syknął Jędruś Krystkowi.

      – No, to jakże… czegóż czekamy? Idziemy na tę górę czy nie? – domagał się Czema z odwagą męczennika wiedzionego na tortury.

      – Idźcie precz na złamanie karku! Niech was moje oczy nie widzą!

      – Bóg zapłać waszej miłości; trzymajże i ty kosz, bo ciężki.

      – Chodźmy – rzekł Strasz – trzeba królowi jegomości zdać sprawę.

      – Właściwie rzekłszy, to chyba nie między paziami szukać trzeba winowajcy – zauważył Ambroży.

      – I mnie się tak zdaje. Chwała Bogu.

      W zamkowym ogrodzie tymczasem niewesoło się bawiono: królowa, rozdrażniona do najwyższego stopnia, mówiła niby do swych towarzyszek, lecz co drugie zdanie wtrącała jakiś przytyk do męża, tonem szorstkim, zjadliwym. Robiła to jednak o tyle zręcznie, że można było nie rozumieć tych przykrych słówek i król Zygmunt, nie chcąc doprowadzać do poważniejszego nieporozumienia, starał się nie słuchać i nie słyszeć tej niebezpiecznej rozmowy.

      Signora Papacoda pobiegła z ukochanym zwierzątkiem do swej komnaty, by za pomocą wody, mydła i ścierek przywrócić Kupidynkowi jego pierwotną urodę. Poczciwy Stańczyk coraz to nowymi konceptami silił się zabawić króla, ale w powietrzu ciągle jeszcze wisiała burza.

      I paziów rola łatwą nie była: jeśli nie oni osobiście, to kilku z ich grona obraziło ulubioną damę dworu, a obrazę odczuła gniewnie królowa. Stali więc wyprostowani w szeregu, nie śmiejąc po cichu nawet rozmawiać z sobą.

      Wtem wielkie zdziwienie odmalowało się na ich twarzach, najpierwsi spostrzegli coś niebywałego i niespodziewanego: oto na ścieżce, wiodącej od strony podwórza, ukazał się Dymitr Montwiłł… nie wołany, nie będący w służbie, w szarym codziennym ubraniu. Kołpaczek93 barankowy miał w rękach i szedł z jakimś wahaniem, to przyśpieszając kroku, to stając, to wlokąc się noga za nogą… W końcu przemogła silna wola nad obawą; biegnąc prawie, doszedł do króla i upadł przed nim na kolana.

      – Raczcie, najmiłościwszy panie – zaczął, jąkając się – raczcie rozkazać, bym został ukarany, bo… to… ja zawiniłem.

      – Ty? Wszak ochmistrz…

      – Jam to uczynił; przyznaję się waszej królewskiej mości.

      – Dwadzieścia pięć korbaczów94! – krzyknęła, nie hamując swej złości, Bona.

      – Dlaczegożeś to zrobił? Powiedz szczerze.

      Montwiłł milczał.

      A Stańczyk, wsparty na poręczy ławy królewskiej, rzucał badawcze i przenikliwe spojrzenie w twarz klęczącego chłopaka.

      – Wiedziałżeś, że to koń miłościwej pani, gdyś mu obcinał ogon? – spytał.

      – Jak możecie posądzać mnie nawet o podobne bezeceństwo! – krzyknął paź z oburzeniem. – Obciąłem ogon, to prawda, ale mniemałem, że to wierzchowiec panny de Opulo; te siwki takie do siebie podobne.

      – Wstań i pójdź bliżej – rzekł król łagodnie.

      Położył rękę na ramieniu Dymitra i spytał:

      – Dlaczego kłamiesz?

      – Ja… praw…

      – Kłamiesz. Przyznajesz się do winy, a wcale nie wiesz, o co chodzi. Konie wszystkie zdrowe, żadnemu ogona nie brakuje. Przecz95 skłamałeś?

      Chłopak milczał.

      – A to Litwin uparty! – szepnął król do Stańczyka. – Jeżeli powiesz prawdę, choćbyś i winien był, nie spotka cię kara. Nie chcesz, to cię każę natychmiast odesłać rodzicowi.

      – O panie najmiłościwszy… najlepszy… tak już powiem. Jego miłość pan ochmistrz, jego miłość pan bakałarz

Скачать книгу


<p>89</p>

expedite (łac.) – biegle, dokładnie. [przypis edytorski]

<p>90</p>

krotofila a. krotochfila – żart, dowcip; farsa. [przypis edytorski]

<p>91</p>

za parę werbów (z łac. verbum: czasownik, słowo) – z powodu kilku czasowników, tj. z powodu opuszczonej lekcji łaciny. [przypis edytorski]

<p>92</p>

dworować – kpić, żartować z kogoś. [przypis edytorski]

<p>93</p>

kołpak – tu: wysoka czapka bez daszka. [przypis edytorski]

<p>94</p>

korbacz (daw.) – bat, bicz; uderzenie biczem. [przypis edytorski]

<p>95</p>

przecz (daw.) – dlaczego. [przypis edytorski]