Скачать книгу

go było z daleka, rudy starszy pan gestykulujący energicznie. Im byli bliżej, tym wyraźniej było słychać, że nie ogranicza się tylko do gwałtownego poruszania rękami.

      – Ile wy macie lat, do jasnej cholery?! Nie można się z wami na godzinę umówić?! Stoję tu od piętnastu minut i umieram ze strachu, że coś wam się stało! Jak śmiecie narażać mnie na takie nerwy?!

      – Powiedziałam i tak zrobię, więcej tego nie zniosę.

      – Mamo, chodź, nie przejmuj się. Dziadek po prostu taki jest.

      Spojrzała na męża. Bezradnie rozłożył ręce i miło się uśmiechnął, unosząc krzaczaste brwi. Nie chciała wyjść na histeryczkę, ale już od dawna miała dość tych balkonowych scen.

      – Zachowuje się jak wariat, może tym razem coś mu jednak powiesz? – zapytała, choć dobrze znała odpowiedź.

      – Co ja mu mogę powiedzieć? Mówi prawdę, umiera ze strachu i nic na to nie poradzimy. Umówmy się, że gdy umrze, przestaniemy do niego przychodzić. – Spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem.

      – Myślisz, że dziadek dzisiaj umrze? – zapytał jeden z synów.

      – Mam nadzieję, że jeszcze nie.

      – A ty, mamo? Chciałabyś, żeby dziadek dzisiaj umarł?

      – Wolałabym nie. I bez tego będziemy mieli moc wrażeń.

      Nie zwracając uwagi na coraz głośniejsze krzyki dochodzące z balkonu, dotarli do klatki, minęli skrzynki pocztowe i ruszyli po schodach. Nigdy nie wsiadali do windy, była tak mała, że nie mieli szans zmieścić się do niej we czwórkę.

      Dziadek czekał w otwartych drzwiach. Najpierw schylał się do starszego wnuka, ściskał go zbyt mocno i trochę za długo.

      – Mój pierworodny, mój pierworodny. Pokaż się, ależ ty mądrze wyglądasz. Kto by pomyślał, że się w ogóle urodzisz!

      Następnie przychodziła kolej na młodszego. Jego też zbyt mocno przytulał.

      – Czarne kudły masz, może zjaśnieją. Dobrze, że ryży nie jesteś.

      Nie spuszczając oczu z chłopców, przytulał swojego syna, a na końcu witał się z synową.

      – Pięknych mi wnuków urodziłaś. Wchodźcie, wchodźcie.

      – Tato, mógłbyś nam następnym razem oszczędzić wrzasków z balkonu? Byliśmy umówieni na czternastą, przyszliśmy piętnaście minut wcześniej, a ty się drzesz, że jesteśmy spóźnieni?

      – Wszystko będzie dobrze, nie przejmuj się. Martwiłem się, że samochód was potrącił albo jakieś inne nieszczęście… Najważniejsze, że wszyscy żyjemy i jesteśmy razem. Swoją drogą, ciekawe, czy ja doczekam prawnuków. No, chłopcy, mogę na was polegać?

      – Nie wiadomo, czy dożyjesz – powiedział młodszy wnuk.

      – Proszę, jaki dowcipny! – skwitował uśmiechnięty dziadek.

      Po powitaniach szli do jadalnego, gdzie stał duży okrągły stół. Biały obrus, talerze ze złotym szlaczkiem i srebrne sztućce – wszystko było już naszykowane. Przy stole siedziała stara kobieta, malutka i skurczona. Od lat chorowała na alzheimera, nie reagowała na hałas, który wypełniał pokój.

      – Chłopcy, przywitajcie się z babcią – mówił ojciec.

      Nie lubili się do niej zbliżać, nie rozumieli, co się z nią dzieje. Rzadko się odzywała, nigdy po polsku. Podchodzili, szybko całowali ją w policzek i siadali na swoich miejscach. Czasami przez jej pomarszczoną twarz przebiegał lekko zauważalny uśmiech, trudno powiedzieć, czy świadomy.

      Obiad gotowała gosposia dziadka. Garnki i patelnie stawiała na parapecie i wychodziła mimo szczerych zaproszeń, by usiadła ze wszystkimi do stołu. Rosół z makaronem domowej roboty, mielone, purée i sałata ze słodką śmietaną, której nie jadł nikt poza dziadkiem. Najmłodszy wnuk szybko pochłaniał cały obiad, by zdążyć na dokładkę zupy, nim ta zniknie w kuchni. Później grzecznie pytał, czy może odejść od stołu, i kładł się na podłodze, gdzie bawił się swoimi samochodzikami.

      Rytm tych obiadów był niezmienny. Wszystko trwało około półtorej godziny, potem dziadek ucinał sobie drzemkę, a oni, przez nikogo niezatrzymywani, wychodzili.

      – Kulturysta z Dachau podniósł cegłę i się zmachał – wypowiedział którejś niedzieli młodszy wnuk, leżąc na podłodze z brzuchem pełnym zupy.

      – O Boże! – jęknęła babcia po polsku.

      Zapadła cisza, a rodzicielskie oczy zwróciły się ku starszemu synowi.

      – To nie ja go tego nauczyłem!

      – Koledzy w szkole mnie nauczyli – odpowiedział niczym niezmieszany najmłodszy członek rodziny.

      – Dlaczego postanowiłeś akurat teraz się z nami tym podzielić? – zapytał ojciec.

      – Przypomniało mi się.

      – Patrzcie go, przypomniało mu się! A wiesz, że niektórym nigdy nie udało się zapomnieć? – zapytał wzburzony dziadek.

      – A wiem.

      – A skąd, jeśli można?

      – Od was, ciągle o tym mówicie. Nie rozumiem, dlaczego zawsze rozmawiacie o Żydach.

      – Bo jesteśmy Żydami – odpowiedział dziadek.

      – Wszyscy?

      Dziadek rozejrzał się i uśmiechnął.

      – Tak, wszyscy.

      – Ja też?

      – Ty też.

      Chłopiec na chwilę wrócił do swoich samochodzików.

      – Wolałbym być Anglikiem – odezwał się po dłuższym milczeniu.

      – Powiedzieć ci coś? – zapytał dziadek.

      – A powiedzieć.

      – Ja też bym wolał być Anglikiem.

      Dziadek sięgnął po szklankę z herbatą, ale zdążyła już na tyle wystygnąć, że przestała go interesować. Wstał od stołu i poszedł się zdrzemnąć.

       Ja to wszystkim opowiadam

      Ten facet był z typu psotnik. Kochał medycynę i kobiety, właśnie w tej kolejności. Jego zaś kochała połowa miasta. Ta, którą leczył. Druga połowa dzieliła się na tych, których wyprowadzał z równowagi, i na obojętnych. Rudy był i piegowaty, czyli temperamentny. W mordę potrafił znienacka strzelić, pół litra wypić i pójść dalej, jak gdyby nigdy nic.

      Udało mu się dożyć drugiej połowy XX wieku, postanowił wykorzystać szansę i żyć, nie rezygnując z przyjemności. Przydział dramatów uznał za wyczerpany. Wychowaniem dziecka zajęła się żona, on angażował się, tylko gdy sytuacja wymagała lekarza. Uważał, że los ojca jest niewdzięczny, jak w tym dowcipie o synu niejadku. Cała rodzina się martwiła, że chudy, nic nie je. W końcu ojciec nie wytrzymał i zapytał, na co synek miałby największą ochotę. Mały po namyśle odpowiedział, że na gówno. Jak to na gówno? Normalnie, na gówno. Gówno na talerzu. Matka spojrzała na ojca, ojciec na matkę, po czym wstał i wyszedł do łazienki. Wrócił z gównem na talerzu. Postawił przed synem. Ten obejrzał i powiedział, że chce gówno smażone. Matka spojrzała na ojca, ojciec na matkę, po czym wstał i poszedł do kuchni. Wrócił, postawił

Скачать книгу